Uczynił kilka kroków i wskazał dokumenty, przyciśnięte świecznikiem.
– A nasza Rosine w ogóle wygrała – dodał. – Pierwsze miejsce wzięła.
Klementyna, wciąż nic nie mówiąc, podeszła do stoliczka i obejrzała pokwitowania. Justyna cierpliwie i z wielką ciekawością czekała, co będzie dalej.
Księgę o polowaniu z sokołami wypożyczył sobie markiz de Rousillon, do czego przyznał się na piśmie, a hrabia de Noirmont, jej własny syn, poświadczył to, prawdopodobnie kretyńsko chichocząc. Pan Bóg ją skarał głupotą dzieci. Koszmarne wydarzenie miało miejsce zaledwie miesiąc temu, a markiz de Rousillon… Jezus Mario! Sama stwierdziła, teraz, w czasie pobytu w Paryżu, że ten młody idiota zagrożony jest bankructwem i licytacją całego mienia! Dorobił się… Jej syn oczywiście też mu pożyczał i co najmniej dwieście tysięcy szlag trafił, bo przecież nie będą dobijać leżącego. Bank i lichwiarze wyrwą wszystko…
Odwróciła się do Florka i obydwoje popatrzyli na siebie długim spojrzeniem, którym powiedzieli sobie wszystko. Nie po to wścibski lokaj zlatywał z murku, żeby teraz przedmiot wścibstwa diabli brali…
– Cud boski, żeś chociaż tego dopilnował – rzekła do sługi zdławionym głosem. – Błogosławieństwo dla nas w twojej osobie i wiedz, że w testamencie wdzięczność dla ciebie nakażę. Masz się ożenić i mieć dzieci. A ty… – zwróciła się do Justyny i nagle urwała. – Zaraz. Florek, możesz odejść. Niech mi tu przyniosą wina i bardzo zimnej wody.
– Babciu, co się stało? – przeraziła się Justyna. – Boże drogi, może doktora…
– Nie zawracaj mi głowy doktorami. Balbina tu zaraz przyleci, ona mi zioła przyrządzi, lepsze to niż doktor…
Więcej pomógł Klementynie charakter niż wino i zimna woda, resztę terapii po wstrząsie załatwiła Balbina, jej osobista szafarka, przez samą panią wyuczona, jak używać ziół, którą to wiedzę Klementyna posiadała od dzieciństwa. Nim przystąpiła do rzeczy, zdążyła pomyśleć perspektywicznie, że ta bezcenna wiedza zejdzie ze świata razem z nią…
– Słuchaj, dziecko – rzekła z troską – może czasy są inne, ale przyroda się nie zmienia. Przysięgnij mi zaraz, że wszystko, co spisałam o kurowaniu, ocalisz i zachowasz. Może i kłopot ci sprawiam, bo tylko część tego u mnie w sekretarzyku leży, a dużo jest tu, w książkach, ale trudno. Nikt inny dość rozumu nie posiada, więc musisz ty.
Przerażona całą sceną Justyna gotowa była przysiąc babce wszystko i, co ważniejsze, przysięgi dotrzymać. W kwestii ziół Klementyna doznała ukojenia.
– A teraz rób sobie, co chcesz, ale tę książkę musisz odzyskać – powiedziała stanowczo. – Gdybym była młodsza, zrobiłabym to sama. Boję się, że nie dam rady. Ten bęcwał okropny, markiz de Rousillon, nie ma nic i już go chyba licytują, trzeba jechać i odebrać mu naszą książkę. Twój wuj musiał dostać pomieszania zmysłów, skoro mu to pożyczył. Jest to zabytek, niezmiernie wartościowy z różnych powodów, przedstawia sobą majątek. Jedź natychmiast, im prędzej, tym lepiej. Młoda jesteś, ale nie głupia, ten niedowarzony markiz już nas kosztuje co najmniej dwieście tysięcy, a możliwe, że znacznie więcej…
Justyna wyjechała do Paryża natychmiast, nie wiadomo po co zabierając ze sobą pokojówkę. Uczyniła to pod wpływem babki, w Klementynie tkwił odruch, młoda panienka z przyzwoitej sfery nie powinna podróżować samotnie, równie dobrze mogłaby udać się na dworzec kolejowy boso albo w nocnej koszuli. Pokojówka stanowiła absolutne minimum, poniżej którego nie dawało rady zejść.
Pociąg z Orleanu do Paryża odchodził za dwie godziny, konie, przy odrobinie uporu, pokonywały trasę z zameczku do Orleanu w czterdzieści minut, należało się nieco pośpieszyć. Zaskoczona nagłym wyjazdem pokojówka, która w planach miała wysoce interesującą randkę, odjechała z jaśnie panienką nieziemsko wściekła…
Markiza oczywiście zlicytowano.
Pożyczonego z Noirmont dzieła o sokołach nie zdążył nawet otworzyć. W chwili przybycia komornika leżało sobie na środku stołu jadalni, gdzie nie miał już kto nakrywać do posiłków, bo cała służba opuściła niesolidnego chlebodawcę. Sam markiz, porzuciwszy stan posiadania na pastwę fiskusa, przeprowadził się do starej niańki, której było wszystko jedno, a katastrofa materialna ukochanego panicza w ogóle do niej docierała. Sama niezrozumiała, ale zachwycająca, obecność panicza napełniała ją szczęściem, może ostatnim w życiu, korzystała z niej zatem, serwując śniadanka i nie pytając o nic.
Komornik, który przybył dokonać zajęcia, był człowiekiem wyjątkowo inteligentnym. Doskonale wiedział, że stare rodziny posiadają rzeczy niezwykłe i niejeden bankrut uratowałby resztę mienia, sprzedając korzystnie zaniedbany obraz, mebel, zegar czy też naszyjnik po prababci. Nie był zupełną świnią, podpowiadał niekiedy właściwy sposób postępowania, partycypując w nieoczekiwanych zyskach zaledwie w jakimś procencie, ale dla kompletnych idiotów nie miał litości. Markiz de Rousillon był, jego zdaniem, bezmyślnym kretynem najwyższej klasy i z nim dzielić się ewentualnym zyskiem nie zamierzał.
Znajdował się w tej doskonałej sytuacji, że posiadał brata, antykwariusza, oblatanego w historii sztuki. Zabrał go ze sobą jako eksperta.
Pierwszą rzeczą, jaką brat-antykwariusz wypatrzył, było dzieło o sokołach. Komornik pieczętował co popadło, a brat siedział przy jadalnym stole i przeglądał pierwsze strony, w upojeniu czytając tekst i oglądając rysunki, aż dotarł do części zlepionej. Wówczas wzdrygnął się lekko i zamknął książkę.
– A kto wie…? – rzekł po długiej chwili zamyślonego wpatrywania się gdzieś w przestrzeń – może to jest ta sama książka, którą otruł się Karol IX…?
Obecny w jadalni komornik z zainteresowaniem przyjrzał się bratu.
– No…?
Antykwariusz westchnął i poruszył się niespokojnie.
– Rzecz dla amatora, ale coś się wyciągnie – oznajmił. – Sam ją kupię. No, jeśli idzie o cenę, bez przesady…
Ponownie spróbował zajrzeć do środka. Kartki były sklejone porządnie, zbite ze sobą, oblizywanie palców trochę pomagało, suche ślizgały się po grubym papierze, antykwariusz uniósł dłoń do ust, nagle przypomniał sobie plotki historyczne i zrobiło mu się gorąco. Rzucił dzieło jak oparzony i zrezygnował z oglądania dalszego ciągu.
Nazajutrz po zalegalizowanym nabyciu przedmiotu jeszcze nie wiedział, co z nim zrobi, i zaczynało w nim rosnąć zdenerwowanie. Udał się na obiad, w sklepie został młody i gorliwy sprzedawca…
Po powrocie, odesławszy z kolei na obiad personel w jednej osobie, antykwariusz stwierdził coś, od czego najzwyczajniej w świecie padł trupem na miejscu, rażony gwałtownym wylewem. Już od dawna miał wysokie ciśnienie.
Justyna dotarła do Paryża wczesnym wieczorem w dniu jego pogrzebu i od razu, wręcz z marszu, udała się do zbankrutowanego pana markiza de Rousillon, gdzie przebywał jeszcze likwidator. Właśnie wychodził, ale zatrzymał się i chętnie udzielił jej wyjaśnień. Tak jest, wszystko przepadło, mienie idiotycznego markiza, nieodpowiedzialnego półgłówka, zostało sprzedane z licytacji dopiero co, dosłownie przed chwilą, poszło prawie wszystko, sam markiz zaś przestał pojawiać się wśród ludzi już jakiś czas temu i nikt nie wie, gdzie się znajduje. Kwity licytacyjne jednakże istnieją i on sam nawet pamięta niektóre rzeczy, wie, kto je kupił…
O poranku, spędziwszy noc w paryskim domu wuja, Justyna znalazła się przed wejściem do antykwariatu, odzieranym z żałobnych kirów i właśnie na nowo otwieranym. Przyjął ją zięć nieboszczyka, mąż spadkobierczyni, od lat już będący wspólnikiem teścia.
– O nieba! – rzekł z szalonym niepokojem. – Książka o polowaniu z sokołami? Szesnasty wiek, świeżo nabyta?! Boże wielki…!
Justyna zaniepokoiła się również. Nie miała zielonego pojęcia, co dzieło w sobie zawiera, ponieważ Klementyna zasadniczą tajemnicę zatrzymała dla siebie. Ugryzła się w język, pomyślawszy, że ewentualna utrata diamentu pozwoli jej zmarłemu mężowi przynajmniej zachować twarz. Po cóż miałaby wyjawiać podejrzaną prawdę o klejnocie wątpliwego pochodzenia, jeśli klejnot diabli wzięli i nigdy do rodziny nie wróci? Chyba że ten głupek, markiz, znajdzie go i wybuchnie wielkim krzykiem, wówczas owszem, powie co trzeba i odbierze dogocenność kretynowi, ale jeśli nie, niechże ta cała niepojęta afera przepadnie w mrokach powszechnej niewiedzy. Niech Justyna odnajdzie księgę, a potem zobaczymy…
Zbrojna w poświadczone pokwitowanie markiza, Justyna rozpoczęła wyjaśnienia od strony prawnej.
– Rozumie pan, to zostało zlicytowane nielegalnie – rzekła zimno. – Własność naszej rodziny, wypożyczona bez naszej wiedzy, oto dowód, istnieją także świadkowie. Powinno zostać wyłączone, zapewne był to błąd komornika, ale nie będziemy żądać zwrotu kosztów. Chcemy tylko odzyskać pamiątkę rodzinną. Nie wiem, jak się takie rzeczy załatwia.
– Pamiątka rodzinna, cha, cha – odparł zięć z goryczą. – W obecnej sytuacji chyba nie przyznałbym się do takiej pamiątki.
Justyna, nieodrodna wnuczka swojej babki po kądzieli, zmarszczyła brwi.
– Co pan ma na myśli? – spytała już zupełnie lodowato.
Zięć antykwariusza gdzieś w głębi duszy przestraszył się pięknej młodej damy, z której nagle, nie wiadomo jakim sposobem, wyjrzała straszliwa megiera.
– Łaskawa pani, wszystko powiem. Raczy pani posłuchać. Otóż prawnie, tak, można by to załatwić. Zaczekać do chwili przejęcia spadku, drobiazg, jedyną spadkobierczynią jest moja żona, a ja byłem wspólnikiem zmarłego i stan posiadania mam w małym palcu. Udowodnić, dowód, jak widzę, pani posiada, że jeden przedmiot został zlicytowany przez pomyłkę, cudza własność, przedmiot zwracamy i na tym koniec. Możemy koszty ściągnąć z komornika, ale nie uczynimy tego, to tak na marginesie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie pewien szkopuł…
Odetchnął głęboko, zebrał siły i mężnie ciągnął dalej, bo więcej bał się owej nagle ujrzanej megiery niż wszelkich konsekwencji prawnych.