Выбрать главу

– Otóż, łaskawa pani… Podmienionego dzieła już nie ma. Proszę, chwileczkę, niech powiem do końca. Mój teść zmarł nagle. Padł tu, w gabinecie, jak pani widzi, jest to pomieszczenie biurowe, wyniesiono go do mieszkania, do sypialni, tam lekarze, rodzina… Ja zaś znalazłem na jego biurku dość dziwny list, skierowany chyba do mnie, w każdym razie do tego, kto obejmie antykwariat. Mam ten list. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, czy to list, czy osobista notatka… Proszę, niech łaskawa pani raczy przeczytać.

Justyna, wzorem babki, słuchała w milczeniu, kryjąc osłupienie, które powolutku zaczynało ją ogarniać. Następca antykwariusza podał jej zwyczajną kartkę.

Antykwariusz rzeczywiście napisał tam coś osobliwego. Zawiadomił o posiadaniu dzieła, nabytego z licytacji, traktującego o polowaniu z sokołami i tresurze ptactwa drapieżnego, po czym ostrzegł, żeby w żadnym wypadku nie oglądać tego i nie oddawać się lekturze gołymi rękami. Wydawało się to o tyle dziwne, że na ogół ogląda się i czyta oczami, a kończyny górne mają w tym niewielki udział. Nie przewracać kartek. Istnieje nikła możliwość, że dzieło zostało nasycone trucizną jeszcze przez Katarzynę Medycejską, otruł się nim Karol IX i nie wiadomo, jak długo ta trucizna trzyma swoją moc. Jest to wyłącznie podejrzenie, oparte na plotkach historycznych, i nic więcej, ale na wszelki wypadek…

Na tym list się urywał. Justyna uniosła głowę i popatrzyła pytająco. Następca antykwariusza wydawał się coraz bardziej nieswój.

– Widziałem tę książkę – rzekł posępnie. – Przez chwilę. Nawet miałem w ręku. Zainteresowała mnie oczywiście, spojrzałem na początek, dalszego ciągu w ogóle nie widziałem, kartki były jakby sklejone, koniec owszem, a temu w środku dałem spokój, ledwo narożnik się rozdzielał. Może i przejrzałbym to dokładnie, bo szesnastowieczna rzecz w tak doskonałym stanie to rzadkość, ale teść dosłownie wyrwał mi to z ręki. Zdenerwowany, prawie zsiniał… Więc nie wiem, Bóg ustrzegł… Po czym, zaraz nazajutrz, pierwszego dnia, okazało się, że nasz pracownik to sprzedał. Akurat w czasie naszej chwilowej nieobecności. Teść wrócił, zwolnił go na obiad, został sam, możliwe, że się zdenerwował, zastałem go martwego… Ale jestem pewien, przedtem to oglądał, czytał… No i teraz nie wiem, nie mógłbym przysiąc, supozycje zawarte w tym liście wydają mi się przerażające…

Justynie również wydały się przerażające. Zdenerwowanie jej babki mówiło samo za siebie, może istotnie upiorne dzieło stanowiło niegdyś własność królewską i teraz truło każdego, kto zechciał zainteresować się ornitologią… Nieboszczyk antykwariusz obejrzał je i padł trupem. To chyba o czymś świadczy…?

Nagle uświadomiła sobie, co słyszy. Księgi o sokołach w antykwariacie już nie ma, ktoś ją zdążył kupić, antykwariusz mógł dostać apopleksji ze zdenerwowania, że trucizna poszła do ludzi, otruł się czy nie, bez znaczenia, wola boska, ale ona ma to odzyskać!

– Przypadek – mówił zięć antykwariusza trochę jakby rozpaczliwie. – Okropny przypadek, to się rzadko zdarza, żeby coś zostało tak błyskawicznie sprzedane, tanie to przecież nie było, i akurat nikogo innego w sklepie nie było, tylko nasz sprzedawca…

– Kto?! – przerwała Justyna strasznym głosem. – Kto to kupił…?!!!

Zięć antykwariusza spojrzał na nią i zdrętwiał. Też mu błysnęło właściwe skojarzenie. Jeśli istotnie w lekturze tkwiła trucizna, sensu w tym nie ma, ale jeśli… która tak gładko wyprawiła na tamten świat jego teścia… a przecież ledwo ją napoczął, nie rozklejał kart!… To kto tam teraz leży jako następna ofiara…?!!!

Uświadomił sobie, że nie ma o tym pojęcia, nie zapytał tego parszywca, sprzedawcy, komu sprzedał zabytek, ucieszył się pewnie kretyn, że sprzedaje taką drogą rzecz… Ale może będzie pamiętał, może to, co daj Bóg, znajomy klient…

Bardzo blady, patrzył na młodą megierę wzrokiem zranionej łani.

– Nasz sprzedawca… – wymamrotał. – Kwit, tak, ale nazwiska nie zapisujemy, klient przychodzi, kupuje, płaci i niech go diabli biorą… Najmocniej panią przepraszam!

– Nie szkodzi – mruknęła Justyna z wyraźną furią.

– Ale może pamięta… Na mieście jest… Ma przyjść później… Jeśli pani raczy…

– Zaczekam – przerwała mu Justyna stanowczo. – Nie wyjdę stąd bez tej informacji. Kiedy on ma przyjść? Bo może go poszukać w domu, gdzieś przecież mieszka?

– Mieszka, tak, ale w domu go nie ma, załatwia sprawy, miał się spotkać z rzeczoznawcą, sam go umawiałem, mieli pojechać do kogoś, nie wiem gdzie…

Czas, spędzony wspólnie w oczekiwaniu na sprzedawcę, obydwoje, Justyna i nowy antykwariusz, każde we własnym zakresie, zgodnie zaliczyli do najgorszych chwil życia. Trochę te chwile potrwały, bo sprzedawca wrócił dopiero po pierwszej.

Oszołomiony nieco krwiożerczym pytaniem, zdołał sobie jednak przypomnieć klienta.

– Ależ tak, znamy go – powiedział przerażony.

– Wicehrabia Gaston de Pouzac, mieszka…

– Wiem, gdzie mieszka – przerwała Justyna, która z jednej strony doznała natychmiastowej ulgi, a z drugiej o mało szlag jej nie trafił. – To mój kuzyn. Mam nadzieję, że… O Boże, może jeszcze żyje…!

Święcie już teraz przekonana, że zainteresowanie upiorną książką o sokołach grozi życiu czytelnika i o to właśnie chodziło jej babce, porzuciła antykwariat wraz z jego roztrzęsionym personelem i popędziła do kuzyna. Rodzinne konie czekały na nią i chętnie zerwały się do biegu, a stangret znał Paryż.

Kuzyn już nie żył.

Dziko zdenerwowana Justyna trafiła u niego prosto w piekło na ziemi. Lekarze, policja, służba i dodatkowo dwóch ciężko spłoszonych przyjaciół, wszystko kłębiło się w straszliwym zamieszaniu. Mimo oszołomienia i szoku, zdołała pomyśleć, że gdyby to był obcy dom, nie dogadałaby się z nikim. Na szczęście, o ile w tak dramatycznej sytuacji można mówić o szczęściu, wicehrabia był cioteczno-ciotecznym wnukiem jej prababki, bo stara hrabina de Noirmont posiadała siostrę, której najmłodszy potomek właśnie zszedł z tego świata, przedtem jednak stanowił rodzinę i Justyna u niego bywała. Znała ją cała służba i nikogo nie dziwiło jej zaangażowanie w tragedię.

Niezbicie pewna, iż dysponuje wyjaśnieniem sprawy, ponieważ kuzyn bez wątpienia otruł się piekielną księgą, pełna wahań, czy nie należy tego strasznego faktu ukryć, złapała jego osobistego lokaja, który doszczętnie stracił głowę i nie panował nad językiem, a całość wydarzeń miał świeżutko w pamięci.

Ktoś był u hrabiego Gastona. Nie wie na pewno kto, bo tu panował dziś istny kołowrót, jaśnie pana odwiedzało mnóstwo ludzi, jeden za drugim, w tym jego dwóch przyjaciół, baron de Tremont i markiz de la Tourelle, oni jeszcze są, zgłupieli z tego wszystkiego, siedzą w salonie i nie wiedzą, co robić, policja kazała im czekać, a oprócz nich fryzjer, posłaniec z bilecikiem, chwalić Boga, że wiadomo przynajmniej, od kogo bilecik, od pani de Mouret, małżonki bankiera, wicehrabia z nią akurat… tego… No i korespondował… I jeszcze pomocnik jubilera, ten taki wielki, bykowaty, a przedtem… albo potem… nie, przedtem, dekorator, bo jaśnie pan zasłony chciał zmieniać, a wcześniej jeszcze jeden taki z rachunkiem… A w ogóle to prawie od rana, znaczy od południa, jaśnie pan siedział i oglądał jakąś książkę, starą, nie, to źle powiedziane, jakieś przedpotopowe dzieło, które dopiero co kupił. Musiało mu się spodobać albo co, bo wydawał okrzyki…

– Skoro wydawał okrzyki, znaczy jeszcze żył – zauważyła przytomnie Justyna, która zdołała się już nieco opanować. – Kiedy je przestał wydawać? Kto był wtedy u niego? Przypomnij sobie!

Mignęła jej w głowie rozpaczliwa nadzieja, że może kuzyna po prostu ktoś zamordował, bo myśl o trucicielskich właściwościach zabytkowego wolumenu wydawała jej się coraz bardziej przeraźliwa i z całej siły chciała ją od siebie odsunąć. W końcu o tym Karolu IX to była plotka, fikcja literacka, nie wiadomo na czym oparta… no owszem, wiadomo, na ogólnym przekonaniu, że w tamtych czasach wszyscy się truli wzajemnie, ale przecież nie musi to być prawda! Boże jedyny, a babcia kazała odzyskać to świństwo, zanim nastąpi nieszczęście, nie powiedziała tego wyraźnie, ale podtekst dał się zauważyć…

Lokaj uczciwie starał się skupić, przeszkadzając jej myśleć, co ją okropnie irytowało, chociaż odpowiadał na pytanie, przez nią samą zadane.

– Zaraz. Fryzjer wyszedł, a jaśnie pan wydawał potem… zaraz… Panowie de Tremont i de la Tourelle w małym saloniku zażądali wina, przeczekiwali… Do gabinetu wszedł chyba pomocnik jubilera… Ja sam to wino przyniosłem, nic nie słyszałem, ale panowie mówili, śmieli się… Wielki Boże, pomocnik jubilera wyszedł, znikł, a zaraz potem… tak, zaraz potem, jako następny, ten posłaniec z bilecikiem, podniósł krzyk…

Pomocnik jubilera…

Nadzieja Justyny nagle nabrała rumieńców.

– Policja – przerwała gwałtownie. – Skąd policja, dlaczego? Kto ją wezwał?

– No, jak to, kamerdyner zobaczył… Policję od razu… Justyna znów przerwała zaskoczonemu słudze.

– Ta książka, którą mój kuzyn oglądał… Gdzie ona jest? Nie, zaraz… Proszę mi przynieść wody…

Myśl jej biegła niepowstrzymanie. Potworne dzieło o sokołach trzeba odzyskać natychmiast, może jeszcze nie zdołali odgadnąć pochodzenia trucizny, babka z pewnością nie życzyłaby sobie ujawnienia takiej kompromitującej tajemnicy rodzinnej! Gaston coś oglądał, mogło to być cokolwiek… A nawet jeśli zginie… Katarzyna Medycejska nikomu nie przyjdzie do głowy, odebrać to, mogłaby legalnie… Nie, nic z tego, nie zaraz, Gaston nie był żonaty, pojawią się komplikacje spadkowe, żyje za to jego ojciec, hrabia de Pouzac, dziedziczy chyba, zanim przyjedzie z prowincji…

W rezultacie dzieło o sokołach Justyna zwyczajnie ukradła. Prośbą o wodę pozbyła się lokaja, wiedziała doskonale, gdzie znajduje się gabinet kuzyna, udała się tam, zajrzała i pierwsze, co zobaczyła, to była gruba księga, leżąca na konsolce przy samych drzwiach. Nie patrzyła na nic więcej, w gabinecie byli jacyś ludzie, coś robili, ktoś się chyba ku niej odwrócił, wolała nie zwlekać, chwyciła ciężkie tomisko i uciekła.

W pamięci jej tkwił pomocnik jubilera. Był tam w kluczowym momencie, a jeśli policja… Bo może jednak…?