Wiedziała, który to jubiler, znała go, zaopatrywał w precjoza całą rodzinę, mgliście pamiętała nawet pomocnika, takie duże coś, góra mięsa w ludzkiej postaci…
U jubilera znalazła się w dziesięć minut.
Pomocnika nie było, jeszcze nie wrócił z miasta. Do wicehrabiego został wysłany z bransoletką, na której należało wygrawerować napis czułej treści, wicehrabia zostawił ją i dzisiaj miała mu być dostarczona. Rzeczony pomocnik, silny jak byk, z reguły był wysyłany z rozmaitymi drogocennościami, bo dokonanie na niego napadu nie leżało w możliwościach przeciętnych opryszków, wręcz przeciwnie, to raczej on mógł być dla opryszków groźny, ale jego uczciwość już dawno została sprawdzona. Dlaczego jeszcze nie wrócił, nie wiadomo, bo do załatwienia miał tylko dwie sprawy i już powinien być z powrotem.
U jubilera Justyna przesiedziała przeszło godzinę, mniej dla zyskania wiedzy, a więcej dla wytchnienia. Musiała wyrzucić z siebie świeżo przeżyty wstrząs, a niewiele miejsc nadawało się do tego lepiej niż wnętrze jubilerskiego magazynu. Wiedzę o nieobecnym pomocniku zyskała niejako okazjonalnie, między innymi poznając jego plany matrymonialne, bo jubiler był dość gadatliwy.
Najważniejsza rzecz, odzyskane dzieło o sokołach, leżało w powozie. Nie doczekawszy się powrotu upragnionego świadka, spragniona podzielenia się wrażeniami z babką, zdecydowała się wracać od razu, bez odpoczynku. Była pewna, że w Orleanie konie będą na nią czekały.
Klementyna czekała również z wielką niecierpliwością.
Osobiście wniósłszy ciężką księgę do domu, Justyna z ulgą i triumfem rąbnęła ją na stół. Widząc, jak babka otwiera zabytek i pośpiesznie sięga do kart z dłońmi bez rękawiczek, wydała okrzyk przerażenia.
– Babciu, nie…! Co robisz…?!
Klementyna powstrzymała gest. O truciźnie Katarzyny Medycejskiej nie miała najmniejszego pojęcia, zdumiała się zatem niebotycznie. Obejrzała się na wnuczkę.
– Dlaczego…? Co się stało?
– Babciu, oni nie żyją!
– Kto nie żyje?
Justynie dopiero teraz popłynęły łzy z oczu.
– Wszyscy! – wyszlochała. – Każdy, kto czytał! Antykwariusz! Kuzyn Gaston! Nie dotykaj tego! Nie wierzyłam, nikt nie wierzył, ale to musi być zatrute…!
– Bzdura – odparła babka gniewnie. Ujęła nóż do papieru, energicznie dziubnęła w sklejony środek i jednym gestem otwarła księgę w połowie.
Justynie zabrakło głosu. Klementynie też, każdej z innego powodu. Klej się zestarzał, wysechł, zaczynał kruszeć, księga otworzyła się łatwo, chociaż z lekkim trzaskiem, strzępiąc tylko nieco po brzegach zlepione ze sobą karty. W środku ukazała się duża, pusta, dawno wycięta dziura.
Diamentu nie było.
Po długiej chwili milczenia Justyna, dziewczyna mężna i energiczna, odezwała się pierwsza.
– Nic nie rozumiem – rzekła żałośnie i z niepokojem. – Babciu, ja cię proszę, umyj ręce natychmiast, na wszelki wypadek. Trzech ludzi padło trupem przy oglądaniu tego, podobno przedtem otruł się Karol IX, to zostało sklejone specjalnie…
– Moje dziecko, mówisz androny – przerwała Klementyna z irytacją. – Oczywiście, że zostało sklejone specjalnie, uczyniłam to własnoręcznie, a przedtem kleił twój dziadek. I zapewniam cię, że nie żadną trucizną, tylko zwyczajnym klejem. Cóż tam się stało w Paryżu i skąd ta hekatomba? Powiedz mi wszystko spokojnie i po kolei.
Justyna odetchnęła głęboko co najmniej kilka razy, zebrała siły i po bardzo długiej chwili zdołała wreszcie w pełni odzyskać panowanie nad sobą. Uwierzyła babce. Ponadto nie była idiotką, na widok dziury w samym środku księgi domyśliła się, że nie zbrodni służyło to dzieło o sokołach. Kryło w swoim wnętrzu coś, czego już nie ma, a musiało to być coś niezmiernie cennego, skoro od początku babka napomykała o wielkiej wartości zabytkowego dzieła. Z dziurą w środku, zdewastowane, samo sobą takiej wartości nie mogło wszak przedstawiać! Rozum chyba straciła w trakcie tych poszukiwań, skoro uwierzyła w truciznę, jakaż trucizna może stanowić wielki skarb…?!
Zdała babce relację ze swojej podróży. Słuchając, jak zwykle, w milczeniu, Klementyna zastanawiała się, czy wyznać wnuczce całą prawdę. Wciąż kołatała się w niej ta sama myśl, skoro diament przepadł, po cóż ujawniać tajemnice, być może kompromitujące? Z drugiej strony, gdyby jednak istniała szansa na odzyskanie klejnotu… Należałoby go poszukać, a nie sposób szukać, nie wiedząc, czego się szuka. Do jutra… Przemyśli kwestię do jutra, Justyna i tak na razie musi odpocząć, młoda jest wprawdzie, ale nawet młodość potrzebuje bodaj z jednej spokojnej nocy na sen…
Justyna ochłonęła po wydarzeniach, ale gryzła ją niecierpliwość. Węszyła tu jakąś sensację, nie czuła się zmęczona, a rozbudzona ciekawość dodawała jej sił. Usłyszawszy, że na wyjaśnienie osobliwej sprawy ma czekać do jutra, zbuntowała się i pozwoliła sobie na protest, usiłowała namówić babkę, żeby uchyliła bodaj rąbka już dziś, od razu, ale Klementyna wykazała kamienny upór z bardzo prostego powodu, którego wcale nie zamierzała kryć.
– Ja ci nie robię na złość, moje dziecko – rzekła smętnie. – Najzwyczajniej w świecie sama nie wiem, co zrobić, i muszę się nad tym zastanowić. Nie mogę na poczekaniu podjąć takiej decyzji, ważnej, być może, nie tylko dla mnie i dla ciebie, ale nawet dla całych pokoleń. Nie szarga się bez potrzeby dobrego imienia własnej rodziny…
Zrozumieć, Justyna zrozumiała, ale na stan emocji zrozumienie żadnego wpływu nie miało. Bezczynne oczekiwanie jutrzejszego dnia stanowiłoby udrękę nie do zniesienia, o pójściu spać w ogóle nie było mowy, musiała coś robić, czymś się zająć, czymś zmęczyć. Przypomniała sobie złożoną babce przysięgę, dotyczącą owej rozproszonej po bibliotece wiedzy o ziołach, zdecydowała się zacząć od razu. Klementyna zamknęła się w gabinecie, niegdyś hrabiego, obecnie swoim, jej wnuczka zatem bibliotekę miała do dyspozycji nawet na całą noc.
Ogromna sala, prawie pod sufit zabudowana półkami i szafami, zawierała w sobie kilkanaście tysięcy książek w ośmiu językach: francuskim, angielskim, niemieckim, włoskim, polskim, greckim i łacińskim. W rodzinie hrabiów de Noirmont co drugie lub trzecie pokolenie obfitowało w jednostki wykształcone, które lubiły czytać, i jeszcze przed wynalezieniem druku zbiór liczył sobie kilkadziesiąt pięknie iluminowanych dzieł. Więcej niż niejedno opactwo. Mimo upadku finansowego nigdy jakoś tych walorów nie sprzedawano, trwały spokojnie przez całe stulecia i, być może, zaszkodziłby im dopiero wiek XIX, gdyby nie posag Klementyny, który na nowo przywrócił rodowi odrobinę świetności. W dodatku, w czasie rewolucji, młodszy braciszek aktualnego wówczas przodka w prostej linii, zmarły bezżennie i bezdzietnie, wzbogacił rodzinną bibliotekę wszystkim, co udało mu się w panującym ogólnie zamieszaniu tanio odkupić, uratować od pożogi, względnie ukraść. O polskie książki zaś postarała się już sama Klementyna.
Dowiedziawszy się od babki, że wiedza o ziołach znajduje się gdzieś w książkach, Justyna ujrzała przed sobą galerniczą pracę. Stałego bibliotekarza nie zatrudniano już co najmniej od stu pięćdziesięciu lat, dzieła stały na półkach jak popadło, wymieszane tematycznie, chronologicznie i językowo, katalogi istniały, ale gdzieś poutykane i od dawna nieaktualne. Przeszukanie tego całego naboju wymagało ciężkich fizycznych wysiłków.
Przy obecnym stanie ducha Justynie w pełni to odpowiadało. Nie spróbowała nawet zapukać do babki i poprosić o jakąkolwiek wskazówkę. Zaczęła po prostu od jednego narożnika i postanowiła ruszyć w prawo. Równie dobrze mogła zdecydować się na kierunek w lewo i odkrycia dokonać po paru miesiącach, a może nawet latach.
Ten akurat fragment biblioteki zawierał głównie francuskie wydania sprzed dwustu i dwustu pięćdziesięciu lat, rzecz jasna poprzetykane chaotycznie Ariostem, Cervantesem i Fieldingiem w oryginale, wszystko wielokrotnie czytane przez całe pokolenia. Justyna nie wdawała się w lekturę, wyobraziwszy sobie, zresztą słusznie, że owe zapiski o ziołach zawarte są nie w druku, tylko mają postać luźnych kartek, względnie notatek na marginesach. A może zeszycików, ugniecionych między tomami w przypadkowych miejscach. Wyjmowała zatem każdą książkę, przeglądała ją, potrząsała i sprawdzała, czy nie ma czegoś pod okładką.
Zaczęła od najniższej półki i pchała się ku górze. Przy półce czwartej, kiedy mogła się już prawie wyprostować, pomyślała, że należało włożyć na siebie jakąś warstwę ochronną, fartuch na przykład, bo mimo iż grzebała w zamykanej, oszklonej szafie, zakurzona już była, jakby się tarzała na starym strychu. Sił wciąż jeszcze miała za dużo, ale uczucia zaczynały już w niej łagodnieć.
Szósta półka wymagała już drabinki. W bibliotece znajdowały się nawet dwie schodkowe drabinki, wyższa i niższa, i być może ten narożnik Justyna wybrała sobie na początek właśnie dlatego, że wyższa drabinka stała obok. Wyjęła teraz z piątej półki ostatni tom, przesunęła drabinkę bliżej i usiadła na niej na najniższym stopniu, przeglądając komedie Corneille'a.
Od razu na pierwszej stronie, tytułowej, zatem prawie pustej, ujrzała ręcznie pisany, słabo widoczny, trochę niewyraźny tekst.
Mandragora, przeczytała. Człek w korzenia zaklęty…
Ucieszona znaleziskiem, postanowiła przepisać to natychmiast, z góry przewidując trudności. Pismo wyblakłe, język jakiś dziwny, nie współczesny, zapewne przepisane to zostało z czegoś jeszcze starszego. Papier, zeszyt, atrament… Wszystkie niezbędne untensylia znajdowały się w szufladach długiego stołu, stojącego na środku, pomieszczenie wszechstronnie służyło pracy umysłowej. Cenną treść należało uratować, niewątpliwie to właśnie miała na myśli jej babka.
Zerwała się ze schodkowego szczebla, zaczepiła łokciem o poręcz drabinki i Corneille wyleciał jej z rąk. Upadł na podłogę i otworzył się w środku, gdzie w charakterze jakby zakładki tkwił jakiś papier. Znalazłaby ten papier dopiero po przepisaniu tekstu o mandragorze, teraz jednak chwyciła go z zaciekawieniem.
Papier wydawał się zdecydowanie młodszy niż tamto wyblakłe, stare pismo na pierwszej stronie książki. Elegancki z natury, ale zniszczony, pognieciony, trochę brudny, może przydeptany. Uwiecznioną na nim treść Justyna zaczęła czytać i już po pierwszych zdaniach zorientowała się, że trzyma w ręku fragment listu. Środek, bez początku i końca, pokreślony i pomazany, w dodatku z oderwanym narożnikiem.