Brzmiał następująco:
… oszałał. Dzikie pretensje. Nie dokonałeś przecież porwania? Diament należy do Ciebie, skoro go dostałeś, nawet gdybyś dostał bez powodu, zdaje się, że raz w życiu udało Ci się zrobić dobry interes. A gdybyś sprzedał konia? Zapłacono Ci diamentem zamiast złotem. Możliwe też, że pani de Blivet w oczach dzikiego nababa ma większą wartość niż jakiś tam koń, rzecz gustu, a doprawdy nie mogę znać ceny ladacznic w Hindustanie. Nie chcę Ci wymawiać, ale Ciebie również kosztowała dostatecznie, a teraz siostra płaci Twoje długi. Tak, siostra, bo matka już na to nie ma. Jeśli ten diament istotnie jest taki og… pokryje poniesione koszty i nie ma… do wątpliwości. Należy do Ciebie… do mnie. oczeku…
Przez długą chwilę śmiertelnie zdumiona Justyna odczytywała powyższe słowa, urywane na brakującym narożniku. Kartka wyglądała na brudnopis, kto do kogo wystosował tę intrygującą korespondencję, nie miała pojęcia i nie siliła się odgadywać. Porzuciwszy chwilowo starania o mandragorę, popędziła do babki.
– W czym to znalazłaś? – spytała Klementyna, zapłonąwszy lekkim rumieńcem po przeczytaniu tekstu. – Przynieś to.
Justyna biegiem obróciła tam i z powrotem, donosząc Corneille'a. Wyraz twarzy babki mówił sam za siebie.
W starym i podniszczonym tomiku na pierwszej stronie znajdowała się dedykacja, nie rzucająca się w oczy, bo zachodził na nią opis mandragory. Corneille'a z wyrazami uczuć własnych, jakiś L. de M. ofiarował pannie Ludwice de Noirmont, która niewątpliwie utwór czytała i zapewne zostawiła w nim brudnopis pisanego właśnie listu. Ona lub ktoś inny. Płeć osoby piszącej była nieodgadniona, ale jakiś tajemniczy duch, tkwiący między wierszami, sugerował kobietę. Być może, owa płacąca siostra pisała do brata i z pewnością w owym momencie nie była już młodą panienką.
– Nie do wiary – powiedziała Klementyna i wezwała Florka.
Kiedy przed piętnastu laty bystry chłopiec z polskiej wsi przybył do Francji, żyła jeszcze w Noirmont stara klucznica, bez mała stuletnia. Mimo wieku, trzymała się świetnie, a jedyny mankament jej umysłu objawiał się w pewnym pomyleniu osób. Klementynę brała za siostrę pana hrabiego, dożywającą wdowieństwa u brata, Florka zaś za swojego własnego wnuka, którego koniecznie chciała uczynić pierwszym kamerdynerem. Przez dwa lata czyniła te starania, po czym umarła, ale dwa lata okazały się owocne.
– Tyś spisywał kiedyś to wszystko, co ci gadała stara Wiktoryna – rzekła Klementyna bez wstępów do wiernego sługi. – Wiem, bo recepisy mi oddałeś.
– Nie całkiem wszystko, proszę jaśnie pani – odparł Florek ze skruchą i żalem. – Głupi byłem i przepuściłem dosyć dużo. Ale przez to spisywanie prawie wszystko pamiętam i gdyby jaśnie pani kazała, dopiszę…
– Po jakiemu pisałeś?
– Pół na pół. I po naszemu, i po francusku, bo języka przy okazji chciałem się nauczyć. Dziwnie może trochę to moje pisanie wypadło.
– Nie szkodzi. Przypadkiem z jej gadania może pamiętasz, kto to była i kiedy żyła panna Ludwika de Noirmont?
– A tego zapomnieć nie sposób, bo to właśnie była margrabina d'Elbecue, za którą ona jaśnie panią uważała. Z domu panna de Noirmont, owdowiawszy bezdzietnie, tu u brata mieszkała, no, u matki, bo jej matka jeszcze żyła. A brat w Indiach wojował. Zaraz, kiedy to było, jaśnie pani pozwoli, że obliczę, bo do liczenia ona głowy nie miała i wszystkie czasy myliła…
– Licz głośno.
– A dobrze. Dziewięćdziesiąt osiem lat miała, jak tu przybyłem, a w setnym roku umarła, przeto urodzić się musiała w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym drugim…
Na znak babki Justyna, zaciekawiona już niepomiernie, zaczęła te daty spisywać. Florek kontynuował na głos.
– Osiem lat miała, to na pewno, jak już do posługi przy margrabinie przyszła, przeto najlepiej to pamiętała. Margrabina czterdziestki dochodziła. A w ogóle to onaż Wiktoryna, im dawniejsze czasy, tym lepiej pamiętała, kotu na ten przykład mleko w miseczce kazała na swoim sekretarzyku postawić, margrabina znaczy. Wiktoryna stawiała, a kot mleko wylał na listy margrabiny i cała awantura z tego wynikła. Na brata się złościła, bo jego długi musiała płacić. Krótko potem umarła, akurat jak hrabia de Noirmont, jej brat, z Indii powrócił, ranny i ciężko chory. Wiktoryna wtedy jedenaście lat ukończyła, wścibskie dziecko to było, a nikt na nią specjalnie uwagi nie zwracał, więcej widziała i zapamiętała niż kto inny. Jedenaście, tedy musiał to być rok tysiąc osiemset trzeci. We dwa miesiące margrabina umarła na alterację, przez brata rozzłoszczona. Wiktoryna powiadała, że skarb miał wielki w ręku i zgubił, i z tego ją atak jakiś trafił. Ale że nagle to było, przeto testamentu nie zmieniła i hrabia wszystko po siostrze odziedziczył.
– Nadzwyczajne, że tak to pamiętasz – pochwaliła Klementyna.
– Przez naukę języka – wyznał Florek z lekkim zakłopotaniem. – Przepisywałem i poprawiałem, no i tak jakoś w pamięć zapadło… I jeszcze to, że jaśnie pani miała być tą margrabiną.
– Dziękuję ci. To mi wystarczy. Zachowaj swoje notatki i, broń Boże, ich nie zgub.
Po wyjściu Florka przez chwilę milczała, nie kryjąc wcale wielkiego przejęcia.
– Teraz ci powiem prawdę, którą zapewne sama już odgadujesz – rzekła wreszcie do Justyny. – Milczałam, bo nie byłam pewna, czy jakiejś hańby w tym nie ma. A otóż, rzecz nie do wiary, prawo jest przy nas. Diament, o którym mowa w tym kawałku listu, istniał naprawdę, sama go w ręku trzymałam, a lata całe znajdował się w książce, tej rzekomo trującej.
Przygotowana już w pewnym stopniu na tę informację, Justyna odczuła jednak wstrząs potężny.
– I co…? – spytała bez tchu.
– I trzeba go odnaleźć. Gdyby nie należał do nas, do rodziny, dałabym spokój i zachowałabym sekret, ale teraz widzę, że powinno się to uczynić. Tyle że po drodze jakieś dziwne rzeczy się działy i musiał być w to wmieszany ten twój lord Blackhill. To prawdziwy lord, o to możesz się nie kłopotać, a honor u nich w wielkiej cenie. Posłuchaj zatem…
Godzina, spędzona niepotrzebnie u jubilera, okazała się zgoła bezcenna. Mimo oszołomienia nagle uzyskanymi informacjami, Justyna zdołała przypomnieć sobie całą rozmowę i wszystkie dane o pomocniku. Miał narzeczoną. Posiadał także rodziców i zamężną siostrę, ale Justynie instynkt kazał z tego całego towarzystwa wybrać dziewczynę.
Narzeczona mieszkała w Calais i była córką cieśli okrętowego, fachowca wysokiej klasy. Jubiler znał jej nazwisko i adres, bo do pomocnika przychodziły listy. Ukrył tę informację przed policją, pewien był bowiem, że jego pomocnik ze śmiercią klienta nie miał nic wspólnego, i ukryłby ją także przed Justyną, gdyby nie to, że wyrwała mu się w pierwszej chwili.
O najwcześniejszym poranku Justyna wyruszyła do Calais, wciąż obarczona pokojówką, kryjącą starannie irytację. Pojąć nie mogła nagłej ruchliwości panienki i wszelkimi sposobami usiłowała dociec jej przyczyn, podejrzewając, że ma związek z nagłą śmiercią wicehrabiego Gastona. Śmierć wicehrabiego wprawiła ją we wściekłość dodatkową, bo tyle o niej wiedziała, ile zdołał powiedzieć jej stangret. W zasadniczej chwili nie została zabrana z wizytą, ominęła ją największa sensacja, obłędny pośpiech Justyny uniemożliwił jej zdobycie szczegółowych informacji i razem wziąwszy, doprowadziło ją to do furii. W końcu kłopoty państwa stanowiły najpiękniejszą rozrywkę służby, a tej rozrywki została pozbawiona. W dodatku tym razem w Paryżu jaśnie panienka nie zatrzymała się wcale, tylko od razu podążyła dalej, do Calais, tam zaś, wynająwszy fiakra i dojechawszy pod jakiś tajemniczy adres, pokojówkę zostawiła w powozie i gdzieś tam poszła sama. Oburzające. Wręcz potworne i sprzeczne z naturą.
Odnalazłszy bez wielkiego trudu siedzibę panny Antoinette Gibbon, Justyna zachowała się nader osobliwie. Zamiast zapukać do drzwi, podkradła się pod okno, cieśla okrętowy posiadał bowiem własny dom w niewielkim ogródku, zajrzała przez szybę i ujrzała widok wzruszający. W objęciach młodego człowieka młoda dama szlochała rozdzierająco.
Ani łkająca rzewnymi łzami panna Antoinette, ani trzymający ją w objęciach pan Trepon, pomocnik jubilera, nie mogli wiedzieć, jak przebiegało dzieciństwo i wczesna młodość panny Justyny Przyleskiej. Do głowy by im nie przyszło, iż panna Przyleska pierwsze lata życia spędziła na łażeniu po drzewach, wczesną młodość po części na ujeżdżaniu młodych koni, po części zaś na ćwiczeniach cyrkowych, wyniesionych z jednego jedynego przedstawienia, jakie udało jej się obejrzeć i podbudowanych pomocą zaprzyjaźnionego wsiowego chłopaka. Niejaki Wałek kowala zachwycił się pomysłami jaśnie panienki i wziął w nich żywy udział…
Wszystko wskazywało na to, że Wielki Diament lubił kowalstwo…
… a resztę na tańcu, skakaniu konno przez płoty oraz wszelkich wyczynach akrobatycznych, jakie jej wpadły pod rękę. Wybicie szyby i wejście przez okno do pokoju było dla niej drobiazgiem. Pozostawiona w wynajętym fiakrze pokojówka na szczęście tego nie widziała.
Dwie ogromnie zdenerwowane osoby wewnątrz zdrętwiały. Sprawnością fizyczną jednakże dysponowała nie tylko młoda arystokratka. Ściskający zapłakaną damę młodzieniec zareagował w jednym ułamku sekundy, mając drogę już otwartą, porzucił przedmiot uczuć i prysnął w odwrotną stronę.
Przez moment Justyna miała ochotę gonić za nim, ale opamiętała się i zrezygnowała. Dwie młode dziewczyny zostały same.
Dwie dziewczyny, zainteresowane tą samą sprawą, albo się z miejsca znienawidzą, albo równie szybko dogadają. Zważywszy, iż rywalizacja o względy młodzieńca nie wchodziła w grę, nastąpiło to drugie.
O tym, że otrucie odpadało, Justyna już wiedziała, aczkolwiek nikły cień wahania w niej pozostał. Obie z babką nabrały delikatnych podejrzeń, bo w końcu dzieło o sokołach tkwiło w bibliotece całe wieki, przez nikogo nie oglądane, i ślad trucizny, w którą nikt nie wierzył, mógł się po nim pałętać. Hrabia de Noirmont wycinał dziurę i sklejał kartki bez oblizywania, uszedł z życiem, ale kto wie…? Gdyby oblizywał…? Należało koniecznie stwierdzić, co tam nastąpiło u wicehrabiego de Pouzac i jaka była przyczyna jego nagłego zejścia ze świata, nie mówiąc już o tym, że zaginięcie zawartości dzieła było wysoce intrygujące.