Выбрать главу

Co też uczynił.

Brak odpoczynku i snu miał swoje konsekwencje. Potwierdziwszy cały ciąg wydarzeń, zgadza się, wicehrabiemu upadło, rzucił się, trącił piekielną kolumnę, rzeźba, spadła i tak dalej, naoczny świadek dał się podpuścić i wyznał, co widział w momencie wejścia. Wicehrabia przeglądał księgę. Jakąś bardzo starą. Tak, naoczny świadek zdążył ją dostrzec, zanim się to wszystko poprzewracało, o czym traktowała, nie wie, ale w środku miała wielką dziurę…

Z dziury komisarz wyciągnął wniosek, acz błędny, to jednak logiczny. Na jej widok wicehrabia, stwierdziwszy nagle dewastację zabytku, zapewne drogo opłaconego, zdenerwował się szaleńczo i tę szczękę wypluł w nerwach. Wszystko zgadzało się doskonale.

Pomocnik jubilera wyszedł z tego interesu czysty jak łza, po czym, usuwając z siebie stres, przespał trzy doby prawie bez przerwy, komisarz natomiast jął się interesować księgą. Chciał mieć wszystko zapięte na ostatni guzik, a owej księgi nie było.

Znów wystąpił lokaj. Tak jest, pojawiła się tu panna Przyleska, wnuczka hrabiny de Noirmont, u babki rezydująca, która księgę zabrała. Widział to na własne oczy. Sam tę księgę przedtem podniósł, bo leżała na podłodze, ze stolika spadła, i położył ją na konsolce przy drzwiach, odruchowo, a jaśnie panienka zajrzała do pokoju, księgę dźwignęła i poszła sobie. Kuzynka wicehrabiego de Pouzac, wszystkim znana, mogła zabierać, co chciała…

Do Klementyny komisarz Simon dotarł osobiście, wyłącznie dla własnego spokoju sumienia. Nie traktował nawet tej wizyty służbowo, zaprosił się prywatnie.

Wiedzę o całej tej okropnej historii Klementyna czerpała z trzech źródeł. Z pierwszej relacji Justyny, z gazet i z niewielkiego telegramu, jaki dostała od wnuczki z Calais. Telegram, w najmniejszym stopniu nie liczący się z kosztami, brzmiał:

Indywiduum ucieka do Anglii. Stop. Jadę za nim. Stop. Pieniądze od matki. Stop. Niewinny z cala pewnością. Stop. Gaston to przypadek. Stop. Podobno zabrał tę rzecz. Stop. Będę próbowała go odnaleźć, zanim pojedzie do Ameryki. Stop. Czy nie przyszły do mnie listy z Przylesia. Znak zapytania. Jeśli tak, przyślij mi je na adres pana Broomstera. Stop. Nie wiem, co robić dalej. Stop.

Pokojówka, która wróciła we łzach nazajutrz po telegramie, wywołała niepokój głęboki. Panienka zostawiła ją we fiakrze na ulicy i sama poszła coś załatwiać. Czekała w nieskończoność, a potem nagle porobiło się coś okropnego, pośpiech dziki, jakaś dziewczyna się przyplątała, ona sama została wysłana na pocztę, a panienka, Jezus Mario, odpłynęła w tym czasie do Anglii. Ta jakaś dziewczyna, okropna i zapłakana, niczego się od niej nie można było dowiedzieć, pokojówka też się popłakała i wróciła do domu, bo niby co innego mogła zrobić…?

Zmuszona myśleć i wnioskować samodzielnie, przestudiowawszy prasę, Klementyna nie przestraszyła się wizytą pana komisarza Simona. Potwierdziła fakt zabrania dzieła o sokołach, wyjaśniła, iż jest to pamiątka rodzinna, wypożyczona bez jej wiedzy, bezprawnie zlicytowana u pana de Rousillon, pokazała pokwitowanie i pokazała nawet samo dzieło. Dziura w nim rzucała się w oczy. Pan Simon utwierdził się w swoich poglądach i mógł się wreszcie uspokoić. Notatki o całej sprawie pozostawił w swoich prywatnych dokumentach.

Znalazłszy się w Anglii, w warunkach zbliżonych do tych, które stały się udziałem pomocnika jubilera, Justyna nie straciła głowy, mimo iż w sercu czuła miłe pikanie. Różnica sytuacji, jej i tępawego młodzieńca, leżała w tym, że pieniędzy miała dosyć na dojazd do Londynu i nie musiała iść piechotą. Późnym wieczorem, o godzinie absolutnie nieprzyzwoitej, dotarła do pana Broomstera, rodzinnego radcy prawnego.

Nie dysponowała nawet wizytówkami, ale tkwiły w niej całe stulecia tak zwanej błękitnej krwi. Lokaj pana Broomstera, oblatany w zawodzie, bez jednej sekundy wahania poszedł zaanonsować młodą damę, której nie można nie przyjąć nawet o czwartej nad ranem, nie mówiąc o jedenastej trzydzieści wieczorem. Pan Broomster ostatni raz widział Justynę, kiedy miała szesnaście lat, jednakże ją poznał. Reszta stanowiła samą przyjemność.

Zakwaterowana, na własne życzenie, w najlepszym hotelu, już nazajutrz Justyna rozpoczęła ożywioną działalność, dwukierunkową, rzecz jasna z przewagą kierunku uczuciowego.

Bez żadnego trudu wmówiła w pana Broomstera, iż lord Jack Blackhill ma ścisły związek z tajemnicą rodzinną, która przygnała ją tu w tak osobliwych okolicznościach. W cztery godziny później Jack Blackhill, wnuk Arabelli, ze spontanicznością odziedziczoną po babce, chwycił młodą damę w objęcia.

O tajemnicy rodzinnej raczej nie było mowy, jakoś tak wypadło, że inne tematy wysunęły się na pierwszy plan. Kolejny telegram do Klementyny zawierał informację, że Jack Blackhill jednak zdołał się oświadczyć i został przyjęty. W Nicei mamusia nie miała nic przeciwko temu, więc może i teraz wyrazi aprobatę. Co babcia na to? W kwestii poszukiwanego indywiduum nie ma nowin, wygląda na to, że w Anglii nikt o nim nic nie wie, a upragniony przedmiot nie ujrzał światła dziennego. Co teraz?

Klementyna wieści potraktowała pobłażliwie, pamiętała doskonale własną młodość. Nieco inna ona była, ta młodość, ale uczucia zmianom historycznym nie ulegają i można je rozumieć zawsze jednakowo. Na wszystkie strony rozesłała listy, bo telegramy jej nie zadowalały, i wręcz z przyjemnością pogodziła się z faktem, że jej wnuczka, za pełną zgodą rodziców, poślubi lorda Jacka Blackhilla, potomka tych jakichś ludzi, którzy już dawno temu wmieszani byli w tajemniczą historię Wielkiego Diamentu, nie wiadomo skąd i jakim sposobem im przypisanego. Co z tego wyniknie, nie była w stanie przewidzieć.

Diamentu jednakże, w obecnej sytuacji, nie zamierzała się tak beztrosko wyrzekać. Wyszło na jaw, że należał do rodziny i miała do niego prawo, stanowił poza tym wielką wartość, która w obliczu delikatnego upadku majątkowego zaczynała się liczyć. Zdając sobie sprawę, że zakochana wnuczka jest chwilowo nie do użytku i pociechy z niej nie będzie, pojechała do Paryża osobiście. Nazywało się, że dla wzięcia udziału w pogrzebie młodego kuzyna. Pod pozorem uzyskania szczegółów jego dramatycznego zejścia ściągnęła do siebie na rozmowę pomocnika jubilera.

Pomocnik jubilera, jeszcze nieco zaspany i otępiały po trzech dobach intensywnego wypoczynku, bał się hrabiny znacznie bardziej niż wszelkich policji świata. Był zdania, że policja da się oszukać, natomiast hrabina – wykluczone! Nie spróbował nawet.

Klęcząc i żebrząc o zachowanie sekretu w tej kwestii, wyjawił jej całą prawdę. Żałosnym głosem wyznał, iż do tej rzeźby, która zleciała, przyłożył się osobiście. Ale nie specjalnie, broń Boże, wyłącznie przypadkiem, chciał być grzeczny i tak okropnie mu to wyszło. Nigdy więcej nie będzie grzeczny! Już i tak swoje odcierpiał, omal się nie utopił w rozszalałym morzu, stracił wszystko, naraził się narzeczonej, teraz ma same kłopoty, więc błaga o zmiłowanie!

Klementyna nie widziała powodu, żeby mu robić coś złego.

– Rozumiem – rzekła spokojnie. – Jeśli o to chodzi, zapewniam cię, że będę milczeć, bo wicehrabiemu de Pouzac ani to nie pomoże, ani nie zaszkodzi. Jest inna sprawa. Dajmy spokój sztucznym zębom, obydwoje dobrze wiemy, że nie zęby z tej książki wypadły. Gdzie masz diament?

Dopiero teraz pomocnik jubilera zdrętwiał rzetelnie. Omal nie zaczął tłuc głową w podłogę, ale nie usiłował wmawiać w hrabinę, że o żadnym diamencie nic nie wie.

– Ja wiem, że tego to już mi jaśnie pani nie przebaczy… Ja go chyba zgubiłem… Miałem go, przyznaję, z dywanu podniosłem i sam nie wiem po co, od razu wiedziałem, że źle robię, a potem się okazało, że go nie mam… Na morzu… Sam nie wiem, gdzie i kiedy mi wyleciał, ale na morzu chyba, jak mnie fala zalała…

– Ty głupcze – powiedziała Klementyna ze śmiertelnym wstrętem. – A ta twoja narzeczona? Nie zostawiłeś go u niej?

Pomocnik był gotów głowę na pniu położyć, że niczego u narzeczonej nie zostawiał. Od pierwszej chwili wydarzenia otumaniły go do tego stopnia, że prawie stracił pamięć. O swoim sakwojażyku zapomniał doszczętnie, majaczyło mu się, że ogólnie przy sobie coś miał, ale stracił to w burzliwych odmętach. Diamentu u narzeczonej nie wyjmował, wcale go jej nie pokazywał, nie zdążył, ledwo o tragedii powiedział i już musiał uciekać, gdzie go miał wtedy, sam nie wie. Ale z podłogi podniósł i w ręku ściskał, a potem już nie ściskał, więc chyba gdzieś włożył, możliwe, że do kieszeni…

Klementyna pojęła, że ma do czynienia z kretynem. Wyraźnie było widać, iż kretyn mówi prawdę, bo wymyślenie łgarstwa przekracza jego możliwości. Dała spokój wypytywaniu i zła jak diabli, machnęła ręką na stratę.

Pomocnik jubilera jednakże wystraszył się ciężko. Dotychczas miał nadzieję, że o diamencie nikt nie wie, teraz wyszło na jaw istnienie jego właścicielki. Orientował się w wartości klejnotu i w głowie mu się nie mieściło, że ktoś mógłby taką stratę darować. Wyraz twarzy starej hrabiny daleki był od anielskiej słodyczy, wyobraził sobie zatem, że Klementyna będzie się mścić.

Po prostu powinna się mścić, wręcz było to jej obowiązkiem! W dodatku miała na niego haka potężnego, sam jej wyjawił własny udział w rozbijaniu głowy wicehrabiego, co z tego, że obiecała milczenie, wielcy państwo nie muszą dotrzymywać obietnic składanych prostym ludziom! Nie ma dla niego życia na tej samej ziemi!

Z bólem serca rezygnując z narzeczonej, która korespondencyjnie odmówiła opuszczenia ojczystego kraju, z dnia na dzień znikł z horyzontu. Jubilera o porzuceniu pracy zawiadomił na piśmie, bez podawania przyczyn, i odpłynął do Ameryki. Był to oczywisty idiotyzm, ale myśleć młodzieniec nie umiał i odporności ducha nie posiadał. Gdyby groziło mu zwyczajne mordobicie, stawiłby czoło niebezpieczeństwu, ale perturbacje natury moralnej, niepewność, wyrzuty sumienia i obawy przed konsekwencjami popełnionych czynów, były dla niego nie do zniesienia. Musiał uciec od tego wszystkiego na inny kontynent i ta ucieczka wreszcie mu się powiodła.

Antoinette nie wpadła ani w bezdenną rozpacz, ani w dziką furię tylko dzięki temu, że pocieszyciel był pod ręką. Stanowił sobą rzadki zbieg okoliczności…