Florek niepokoił się o Justynę bardziej niż jej rodzona babka. Znał jaśnie panienkę i doskonale wiedział, że jest zdolna do wybryków, wobec których wpadanie do błotnistych stawów stanowi drobiazg, niegodzien wzmianki. Odjechała do tej Anglii sama, bez żywej duszy przy sobie, Bóg raczy wiedzieć co ją tam mogło spotkać! Uparł się dostarczyć jej opieki.
Już pięć lat wcześniej ściągnął do Francji swojego młodszego brata. Polska wieś nie płynęła mlekiem ł miodem do tego stopnia, żeby chłopak z wielodzietnej rodziny wzdragał się ją porzucić. Całe rodzeństwo Florka opływało wprawdzie w dostatki z racji zasług najstarszego brata, ale gruntu im przez to nie przybyło i kolejna gęba, bogacąca się gdzieś w świecie, stanowiła samą korzyść. Edukacja młodzieży, dzięki państwu Przyleskim, stała na wysokim poziomie, młodszy brat Florka szkoły ukończył i nawet języków obcych poduczył się nieco, bo wysyłany bywał do Gdańska, gdzie państwo likwidowali dawne interesy. Przenosili je do Anglii i ówże Marcinek, brat Florka, już po kilku wojażach w charakterze gońca różne angielskie słowa zapamiętał. Francuskie znał nieźle, bo za przykładem brata u państwa się uczył.
Klementyna na przyjazd kolejnego wiernego sługi chętnie się zgodziła, a Marcinek nadawał się do wszystkiego i po pięciu latach prawie mógł już zastąpić jej francuskiego plenipotenta. Wyrósł przy tym na pięknego chłopaka, za którym dziewczyny ostro latały, w nim jednakże cechy narodowe trwały i rozpusta mu nie była w głowie.
Jeszcze pomocnik jubilera pętał się po trasie z Havru do Paryża, kiedy już Marcinek wysiadał z pociągu w Calais. Zatroskany Florek wysłał go do ostatniego miejsca pobytu panienki z zaleceniem podążenia za nią dalej, do Anglii, gdyby zaszła taka potrzeba. Odnalezienie Justyny w Londynie nie przedstawiało sobą wielkich trudności, bo pan Broomster, plenipotent rodziny, stanowił niejako skrzynkę kontaktową.
Zorientowany w sytuacji ogólnej nie gorzej niż Klementyna, Marcinek zaczął od wizyty u narzeczonej pomocnika jubilera, pełen nadziei, że dowie się więcej. Skoro pokojówka czekała tyle czasu, musiała tam panienka jakąś rozmowę prowadzić i w ogóle coś robić. Mogło to stanowić wskazówkę.
Jeszcze zgnębiona i zdenerwowana Antoinette ujrzała nagle w progu swego domu młodzieńca, któremu pomocnik jubilera urodą do pięt nie sięgał. Sama Antoinette zresztą też była nie od macochy, ponadto miała kolosalny wdzięk. Marcinek spojrzał w ogromne piwne oczy, zasnute mgiełką melancholii, i widok za serce go chwycił.
Trzymał się jako tako aż do trzeciej kolejnej wizyty. Do Anglii wcale nie pojechał, bo telegramy od brata zawierały treść uspokajającą, panienka dawała sobie radę i wyglądało na to, że nawet łapie męża, za to jakoś dziwnie ugruntowało się w nim przekonanie, że tu, w Calais, jest mnóstwo spraw do wyjaśnienia i nijak bez tego wyjaśnienia nie może stąd odjechać. Tajemnicza siła wmówiła w niego, a nieco później i we Florka, że tu właśnie powinien na powrót panienki czekać.
Trzecia wizyta u młodej damy zbiegła się z otrzymaniem przez nią korespondencji o tej upiornej Ameryce i Marcinek pękł. Z zapałem przystąpił do osuszania łez mniej rozpaczy, a więcej gniewu, bo przecież wyraźnie mówiła, że do żadnej Ameryki nie jedzie! Wystawiono ją rufą do wiatru i będzie musiała się utopić, a brzeg morski blisko! Nie wierzy już w nic i nikomu, a w szczególności mężczyznom…!
Jasną jest rzeczą, że takie poglądy wymagały skorygowania. Marcinek postarał się z całej siły i dzięki temu, kiedy przyszła wieść o ucieczce byłego narzeczonego, Antoinette mogła już znieść ją spokojnie.
Sakwojażyk niewiernego nadal tkwił w szufladzie. Kontakty z nowym wielbicielem nie weszły jeszcze w fazę, wymagającą wystrzałowej nocnej koszuli i peniuaru, Antoinette zatem w ogóle o nim nie pamiętała. Rysowała się przed nią interesująca przyszłość, którą należało się zająć.
Ten drugi narzeczony był jeszcze lepszy niż pierwszy i z pewnością przewyższał wszystkich kandydatów miejscowych, nie wspominając nawet przybyszów z obcych stron. Marynarz, który większą część życia spędza na morzu, rybak, ustawicznie narażony na kaprysy oceanu, uzależniony od fanaberii ryb, to było do niczego, nie podobało się jej, wolała stałego męża na lądzie. I w końcu mogła przecież opuścić Calais, mogła nawet opuścić Francję, byle tylko pozostać w Europie. Żadnych obcych kontynentów, do których trzeba płynąć po niezmierzonej wodzie! Antoinette bała się wody. Ten narzeczony do Ameryki się nie pchał, miał wysoko postawionych protektorów, w dwóch krajach nawet, tyle że też odjeżdżał, mieszkał w pewnym oddaleniu i należało go do siebie porządnie przywiązać. Chciała, żeby ją stąd zabrał po ślubie.
Chęć wyjazdu z Calais zalęgła się w niej niedawno i stopniowo nabierała rumieńców, jej ojciec bowiem, mężczyzna w sile wieku, owdowiały przed czterema laty, nabierał wyraźnej ochoty na ponowny ożenek, Antoinette zaś przywykła już do panowania w domu. Znała wybrankę. Stanowczo wolała wyjść za mąż wcześniej niż ojciec ją tu wprowadzi, i zainkasować swój posag, zanim energiczna dama położy rączkę na mężowskich funduszach. Pomocnik jubilera byłby ją zabrał do Paryża, ale okazał się półgłówkiem, jego następca, ten piękny Marcin, mógł ją zabrać jeszcze dalej. Byle nie zwlekać zbyt długo…
Marcinek twardo czekał na pannę Justynę i grzązł coraz głębiej, niespokojny trochę, jak starszy brat i pani hrabina potraktują jego zamiary matrymonialne. Samodzielności się nie bał, czymś tam własnym już dysponował, interesy różne umiał załatwiać, chciał tylko uniknąć zadrażnień uczuciowych, bo lubił spokój i przyjaźń. W korespondencji delikatnie napomykał o nadzwyczajnych zaletach byłej narzeczonej pomocnika jubilera, na co Florek nieco mniej delikatnie poprosił, żeby się nie wygłupiał. Świetliste oczy Antoinette robiły swoje i wreszcie młodzieniec dostał tak zwanego małpiego rozumu.
Nie wiadomo, co by z tego wynikło, gdyby nie to, że nadpłynęła Justyna, już oficjalnie zakontraktowana lordowi Blackhillowi, zaaprobowana przez całą lordowską rodzinę, przywrócona niejako elementarnej przyzwoitości. Młoda para oczekiwała jej w porcie. Jack Blackhill odprowadził narzeczoną tylko do Dover i nie pojechał z nią dalej, ponieważ absolutnie nie wypadało, żeby podróżowali razem.
Justyna była zakochana rzetelnie i wszelka miłość cieszyła się jej poparciem. Z Antoinette zdążyła się zaprzyjaźnić już w czasie pierwszej rozmowy, kiedy koiła rozpacz po wariactwie pomocnika jubilera, polubiła ją, obydwoje z Marcinkiem, jej zdaniem, pasowali do siebie i razem tworzyli prześliczny obrazek. Bez chwili namysłu obiecała poparcie. Niech sobie Florek mówi, co chce, babka też, istnieją jeszcze Przylescy, którzy ich przyjmą z otwartymi ramionami, już ona to załatwi. Marcinek zatem, nim odjechał z panienką, zdążył dać na zapowiedzi.
Tym sposobem wytworzyła się sytuacja, rzadko spotykana. Wszyscy byli nadzwyczajnie zadowoleni. Uszczęśliwiona Antoinette jęła szykować się do upragnionej odmiany życiowej, jej przyszła macocha promieniała radością, że pozbędzie się uciążliwej pasierbicy, ojciec niezbyt chętnie rozstawał się z córką, ale zarazem czuł ulgę niezmierną, bo też się obawiał zadrażnień, Marcinek odjechał w stanie upojenia, a Justyna, występująca w charakterze dobrotliwej opatrzności, czuła w głębi duszy błogość dodatkową. Istny raj! Dysonansem błysnął diament.
Przygotowując wyprawę i przeglądając swoje rzeczy, Antoinette natknęła się na zapomniany sakwojażyk. Jego właściciel przepadł niedawno, ale ślad po nim zdążył ostygnąć. Eks-narzeczona obejrzała przedmiot i zawahała się, zwróciłaby mu własność nienaruszoną, gdyby to było możliwe, ale kołatała się w niej jeszcze odrobina pretensji do niego i na żadne wysiłki nie miała ochoty. Wyrzucić było głupio. Po namyśle zdecydowała się zostawić go sobie na pamiątkę i wtedy dopiero przystąpiła do obejrzenia zawartości.
W sakwojażyku znajdował się pugilaresik, chroniący sumę stu dwudziestu franków, słoik pomady do włosów, nowiutki, wyraźnie świeżo nabyty, nie podpisane pokwitowanie odebrania bransolety, papierośnica z trzema papierosami, mała kłódeczka z kluczykiem, nadgryziony i nieco zjełczały batonik czekoladowy i coś owiniętego w używaną chustkę do nosa. Antoinette potrząsnęła zawiniątkiem z chustki i na blat stolika wypadła rozmigotana bryła.
Nie widziała tej bryły nigdy, ale słyszała o niej dosyć. Doskonale wiedziała, co to jest.
Zdrętwiała teraz na długą chwilę. Nie miała oczywiście pojęcia, że pomocnik jubilera wymyślił sobie utratę diamentu w morskiej toni, sam w to uwierzył i wmówił w Klementynę, orientowała się za to, iż kamień stanowi jakiś dowód obciążający. Przelotnie zdziwiła się, że nikt go dotychczas u niej nie szukał, po czym ogarnęła ją troska, zmartwienie i niepokój. Co, na litość boską, miała z tym fantem zrobić…?!
W zasadzie powinna może zwrócić temu komuś, do kogo należał…? Kto to był? Pomocnik jubilera twierdził, że nie świętej pamięci wicehrabia, wicehrabiego znalezisko zaskoczyło, nic o nim nie wiedział. Nie jego własność zatem. Wobec tego czyja? Ujawnić to w ogóle…? Ujawnienie byłoby równoznaczne z oskarżeniem pomocnika jubilera, zabił wicehrabiego, żeby mu zabrać klejnot, pretensje pretensjami, w gruncie rzeczy, porzucając ją i uciekając, wyświadczył jej przysługę, dostała w zamian Marcina, który wart jest wszystkich diamentów świata, nie ma powodu się mścić. Nikt tego skarbu nie szuka, nikt o niego nie pyta, dziwne, ale prawdziwe, więc chyba istotnie nikt o nim nie wie…? Jeśli nie chce pogrążyć eks-narzeczonego i może także sobie samej narobić kłopotów, powinna chyba ukrywać go nadal. O wyrzuceniu mowy nie ma, to już byłoby kretyństwo, o zużytkowaniu również, jakieś to takie jak pies ogrodnika, sam nie zje i drugiemu nie da…
Dobrą godzinę przesiedziała przy stoliku, wpatrując się w diament, od którego ciężko było oderwać oczy. Zaczęła się do niego przywiązywać. Miło posiadać taką rzecz, nawet jeśli nie można się nią przystroić, pochwalić, pokazać komuś… Najwyżej popatrzeć od czasu do czasu. No, a w razie czego jest to jakieś zabezpieczenie, nawet gdyby się sprzedało ze stratą…