Выбрать главу

Florek trochę zczerwieniał.

– Ręka mi sama skoczyła – usprawiedliwił się. – Ale też o włos, a Karolinka głowy by nie miała. Młody pan hrabia to widział, wtrynił mi potem na siłę dwa złote ludwiki…

– Niemożliwe! No, ja mu to teraz wypomnę…!

– Ej, nie. Nie warto. Tu, możliwe, że jest coś ważniejszego, co z Karolinką chciałem obgadać, bo z jaśnie panią się nie da, wcale jej nie obchodzi. Z panią Justyną powinno się może, ale nie wiem, kiedy przyjedzie, a mnie nieporęcznie się wybrać. Pisałem, odpowiedziała, że tak, sama by córce przekazała, tyle że nie ma już co.

– Jak nie ma co, to co…? – spytała Karolina z powątpiewaniem.

– A właśnie nie wiem, czy nie ma. Myśmy tu obaj z bratem rozważali. Bratowa, tuż przed śmiercią, naplątała nam w głowie, a ona mogła dużo wiedzieć. Otóż był w rodzinie jeden klejnot, w tajemnicy wielkiej przechowywany, miała go nieboszczka pani Klementyna, prababka Karolinki, i podobno jeszcze za jej życia przepadł. Tak wszyscy myśleli…

– Jak przepadł? – zaciekawiła się nagle Karolina.

– Do morza wpadł – odparł Florek i po krótkim namyśle opowiedział wszystko, co wiedział o pomocniku jubilera. Karolina słuchała z rosnącym zainteresowaniem.

– A co się z nim dzieje w tej Ameryce? – spytała. – Wie ktoś coś o tym?

– Żyć, żyje. Mój brat to sprawdził, Marcin znaczy. Jakoś potrafił, po cichu, przez znajomych ludzi, marynarzy głównie, jeszcze tych z Calais. Doszła wiadomość, taka nie bardzo dokładna, że w mieście Nowy York w firmie jubilerskiej pracuje i dosyć średnio mu się powodzi. Nie wzbogacił się nagle, więc tego diamentu, bo diament to był, nie sprzedał. Przeto nie miał ze sobą. I tyle o nim. A tu moja bratowa przed śmiercią o skarbie zaczęła majaczyć, a to przecież jego narzeczona była i u niej go jaśnie pani Justyna znalazła. Tyle że i słowa jednego nie zdążyła zamienić, bo uciekł. Ale został po nim taki sakwojażyk malutki, brat go widział, bo bratowa na pamiątkę zachowała, no i tego sakwojażyka tutaj nie ma. Marcin powiada, że był żółty, ze skóry. Wszyscy siedzieliśmy czas jakiś, po ich ślubie, w Noirmont, tedy możliwe, że tam został. Bo prawdę mówiąc, po śmierci jaśnie pani Klementyny, to oni przyjechali już dobrze po mnie i nie tak, jak się jedzie na zawsze, z całym dobytkiem. Coś tam mogli zostawić. Remontu i odnawiania to w Noirmont nie było aż od ślubu jaśnie pani Klementyny, ja to wiem, bo w późniejszych czasach cały dom prowadziłem i sprawdzałem, to już sześćdziesiąt lat… Co po kim zostało, to pewno do dziś dnia leży. Dlatego o tym wszystkim mówię, może on i wleciał do morza, ten diament, ale co szkodzi sprawdzić? Był to wielki klejnot, jeden na świecie.

– Czyj? Do kogo należał? Mam na myśli, do której rodziny? Tej z Polski czy tej z Francji?

– Nawet była mowa, że on angielski, ale ja wiem, że francuski. Nie głuchy jestem, nie ślepy i może być, że nawet nie całkiem głupi. Z tego, co wiem, wynika, że do hrabiów Noirmontów należał z dawnych czasów, a jaśnie pani Klementyna od męża go dostała w chwili śmierci, ciepłą ręką. Sama się wcześniej troskała, czy on nie cudzy, ale nie, z dawnych listów wyszło, że teraz już jej.

– Teraz go może jakaś ryba zeżarła – skorygowała Karolina. – Ale Florek ma rację, jak będę w Noirmont, to popatrzę. Chyba nawet wiem, gdzie zaglądać i szukać, znam cały dom, zawsze lubiłam się bawić w rozmaitych zakamarkach. Poza tym, mam wrażenie, że matka mnie zmusi do uporządkowania biblioteki, też tam nabruździł testament prababci, coś tam trzeba z książkami zrobić. No dobrze, mogę zrobić, lubię stare książki…

Na tym na razie stanęło, nadjechał hrabia z upolowanym dzikiem, którego gajowy wlókł za koniem na saniach z gałęzi. Natychmiastowe i osobiste wędzenie szynki z dzika wygrało konkurencję z diamentem bez żadnego trudu i w Karolinie pozostał zaledwie ślad zainteresowania zaginionym skarbem. Florek natomiast doznał wielkiej ulgi, wyrzuciwszy z siebie tajemnicę.

Rzecz oczywista, tę drugą tajemnicę zachował dla siebie. O lokaju, któremu noga opsnęła się ze zrujnowanego muru w Noirmont, postanowił opowiedzieć wyłącznie księdzu przy ostatniej spowiedzi…

***

Pomocnik jubilera zaś rzeczywiście przedostał się do Ameryki. Pracę znalazł od razu z największą łatwością, z tym że najpierw zatrudnił się w charakterze tragarza, a dopiero nieco później wrócił do własnego zawodu, wkręcając się do jubilera. Niejeden złodziej uciekał z Europy do Ameryki z łupem w postaci cennych precjozów i prawie każdy wolał zmienić ich oblicze. Nowe oprawy, przeszlifowane kamienie i już mógł swoją zdobycz sprzedawać bez obaw. Jubiler na brak roboty nie narzekał i fachowca przyjął chętnie, pan Trepon zaś, oddawszy się zajęciom, które znał i lubił, zaczął powoli przytomnieć.

Odetchnął po przeżyciach, uspokoił się i wróciła mu pamięć. Tak długo rozpamiętywał i wałkował swoją ostatnią wizytę u narzeczonej, że wreszcie coś mu się zaczęło majaczyć.

Miał wszak przy sobie jakiś bagaż. Zawsze pętał się po mieście z sakwojażykiem, nosząc w nim różne klejnoty, pieniądze i ważne papiery, i tak samo było tym razem, z sakwojażyka przecież wyjął bransoletę dla nieboszczyka wicehrabiego, musiał go zatem mieć, przewieszony, jak zwykle, przez ramię. I do Calais z nim przyjechał, nie zdejmował go z siebie, a sam z niego nie zeskoczył. Dopiero potem… Miał ten diament w kieszeni, chciał pokazać Antoinette, nie zdążył i później co…? Nie schował go przypadkiem w sakwojażyku…?

A co się z tym sakwojażykiem stało…?

Na kutrze rybackim go nie miał. To przypomniał sobie dokładnie, bo bez przeszkód zerwał z siebie surdut, kiedy pomagał sieć wyciągać. Potem fala z niego po raz drugi ten surdut zdarła, na nice wywróciła i dlatego tylko tyle grosza mu zostało, ile miał w ciasnej kieszonce kamizelki. Kamizelka była opięta, woda jej nie ruszyła.

A diament…?

Czy on rzeczywiście wleciał do morza? Czy nie został przypadkiem w sakwojażyku, który, w oczach mu to stawało, leżał na stoliczku u narzeczonej i uciekając nie zdążył go chwycić, nawet o nim nie pomyślał…

Im dłużej się zastanawiał, im bardziej wysilał pamięć, tym pewniejszy się stawał, że hrabinę de Noirmont obełgał. Nie przepadł ten cholerny diament w burzliwych falach, został w Calais. Razem z sakwojażykiem.

Doszedłszy do tego wniosku, w pierwszym odruchu prawie zaczął pisać list do hrabiny, zreflektował się jednak. Przyznać się na piśmie do diamentu, jeszcze czego, przecież natychmiast wymyślą, że wicehrabiego zabił, żeby go ukraść, a teraz go tknęły wyrzuty sumienia, bo i tak żadnej korzyści z tego nie odniósł. Udając skruchę, chce zyskać przebaczenie. Naślą tu może na niego jakich mścicieli albo policję, i na co mu te kwiaty?

I druga rzecz, a jeśli diament znalazła Antoinette i zabrała dla siebie? Wystawił dziewczynę rufą do wiatru i teraz w dodatku ma ją oskarżyć? Jeżeli zaś nie zabrała dla siebie, tylko oddała hrabinie de Noirmont, w ogóle nie musi się wygłupiać z pisaniem, hrabina lepiej od niego wie, gdzie się ten kamień znajduje. Zatem żadnych listów!

Zrezygnowawszy z korespondencji, nie poniechał jednakże wspomnień. Przecudowna, roziskrzona bryła jawiła mu się przed oczami, budząc żal, że dla niego przepadła. Skoro już przeżył tyle okropności, niechby miał co z tego. A tu nic. Szkoda. Wielka szkoda…

Gryzło go to coraz silniej, bo nawet nie miał się komu zwierzyć. Bratu może, ale brat mieszkał we Francji, niebezpiecznie pisać do Francji. Poza krajem nie miał nikogo. Chcąc nie chcąc, musiał dusić w sobie denerwującą tajemnicę.

Porósł w końcu nieco w pierze, wypchnął z pamięci Antoinette i ożenił się z córką swojego pryncypała. Żona urodziła mu córkę. Bogacił się stopniowo i nadal nie miał się komu zwierzyć, bo nie można przecież wyjawiać takich sekretów kobietom…

Kiedy wreszcie zyskał powiernika płci męskiej w postaci wnuka, diament zdążył już przeistoczyć się w legendę z zamierzchłych czasów. Nawet przypadkowe usunięcie z tego świata wicehrabiego zaczęło wyglądać jakoś inaczej, utraciło cechy zbrodni, przestało być pewne. Bo może jednak to wcale nie on potrącił ten idiotyczny słupek, tylko nieboszczyk osobiście, rzucił się przecież pierwszy…

W każdym razie wnukowi można już było o romantycznym wydarzeniu opowiedzieć…

***

Biblioteka w Noirmont miała wyraźnego pecha. Uzgodniwszy sprawę z matką i dowiedziawszy się, czego ma szukać w tym nawale lektury, Karolina, żywo zainteresowana ziołami, miała szczery zamiar spełnić życzenie prababki i raz wreszcie przejrzeć wszystko porządnie, ustawiając później z jakimś sensem, tematycznie albo chronologicznie. Równie zainteresowana była jednakże podwarszawską willą, która stanowiła jej prywatny dom. Chciała być panią własnego domu w całej pełni, w Noirmont zaś ciągle rządziła obecna hrabina de Noirmont, jej teściowa, a równocześnie cioteczna babka, osoba o charakterze niekoniecznie przyjemnym.

Niegdyś dziko rozrzutna, a zarazem chciwa, teraz, widząc postępujący upadek majętności, poniechała rozrzutności i przerzuciła się na skąpstwo, czego cioteczna wnuczka, jako dziecko, w ogóle nie dostrzegała. Dopiero poślubiwszy jej syna, zorientowała się, iż koegzystencja z teściową w żaden sposób nie wyjdzie i młoda wicehrabłna de Noirmont nie będzie miała nic do gadania.

Nie zamierzała się temu poddawać, ale nie miała też ochoty na codzienną wojnę. Wolała urządzić po swojemu własne gospodarstwo w skromnej, zaledwie dziesięciopokojowej willi z ogrodem, gdzie wreszcie czuła się osobą dorosłą. Zaangażowała służbę, godną zaufania pokojówkę biorąc od babki Dominiki, z talentem znalazła kucharkę, a lokaja naraił jej Marcinek. Zwlekała z wyjazdem do Francji, ciesząc się swobodą, mąż zaś przeciwko temu nie protestował. Wicehrabia de Noirmont miał spokojne usposobienie, w matkę się nie wdał, artystycznie potrafił nic nie robić, nie nudząc się nigdy, w posiadłości przodków spadały na niego rozmaite obowiązki, których nie kochał i też wolał oddalić się nieco od rodziców.

W ten sposób, zwłócząc, ile się dało, i zimę spędzając w paryskim domu, na dłuższy pobyt w Noirmont przybyli, kiedy Karolina była już w ciąży.