Teraz dopiero w całej krasie objawiły się cechy charakteru starej hrabiny, która już we wczesnej młodości zdołała obudzić niechęć teściowej, i Klementyna z tamtego świata mogła sobie gratulować przezorności. Skąpstwo aktualnej pani na Noirmont urosło do rozmiarów patologicznych, wydatnie wspomagane zwyczajną głupotą.
O żadnych prawdziwych oszczędnościach nie miała najmniejszego pojęcia. We wczesnej młodości bogata z domu, dokładnie zmarnotrawiła swój posag, wydając pieniądze bez żadnego opamiętania, niszcząc i gubiąc najcenniejsze nabytki przez niedbalstwo i bezmyślność. Zarazem chciała błyszczeć, imponować i prezentować gest, co wychodziło jej równie głupio, jak kosztownie. Zdołała w pewnym stopniu zrujnować męża, mimo iż w owych czasach kasę trzymała Klementyna.
Po śmierci teściowej nastąpił w niej przełom. Jak niegdyś idiotycznie wyrzucała pieniądze, tak teraz równie idiotycznie zaczęła je oszczędzać. Kazała służbie wkręcać słabe żarówki w żyrandolach, męża zmuszała do jadania na wyszczerbionej porcelanie, zaniechała przyjmowania gości, usiłowała głodzić krowy i świnie, żałowała ziarna dla kur, zabraniała wycierać kurze, bo od tego meble się niszczą, i unikała mycia, żeby nie marnować mydła. Mięso i ryby kazała przechowywać tak długo, aż się rzetelnie zaśmiardły, owoców zaś nie pozwalała tknąć, póki całkiem nie zgniły. Ograniczała ilość służby, dzięki czemu dom z roku na rok popadał w coraz większe zaniedbanie i gdzieniegdzie zaczynał się sypać, co znakomicie podwyższało koszty ewentualnych remontów. Hrabia-małżonek nie protestował, bo od dawna przywykł do swego miejsca pod pantoflem.
Karolina, w odniesieniu do biblioteki, miała jak najlepsze chęci i mnóstwo zapału, ale na samym wstępie natknęła się na trudności. Książki stanowiły ciężar potężny, a dla niej rola tragarza nie była w owym momencie najstosowniejsza. W obliczu rażącego braku służby do pomocy nie miała nikogo, próbowała posłużyć się mężem, wicehrabia jednakże w uprawianiu lenistwa osiągnął mistrzostwo, migał się artystycznie i wszystkie siły poświęcił, żeby zniechęcić żonę do tej całej roboty. Kochać ją kochał, ale pracowitość wstępowała w niego wyłącznie w jednej dziedzinie, natury czysto osobistej, i tu, rzeczywiście, zapał z niego tryskał. Poza tym nigdzie.
W rezultacie w ciągu całego pobytu Karolina zdołała uporządkować dwie półki lektur całkowicie współczesnych, te książki bowiem były lekkie, możliwe dla niej do udźwignięcia. Na tym się skończyło, bo zaraz potem pokłóciła się z teściową wyjątkowo porządnie.
Temat kłótni dla hrabiowskiej rodziny był zdecydowanie nietypowy. Rzecz poszła o pożywienie.
Karolina w ciąży miała apetyt zgoła szaleńczy. Nie jadła, żarła ze łzami szczęścia w oczach, nie tyjąc przy tym. Gdzieś się to w niej podziewało niezauważalnie, także dla niej samej, w godzinę po posiłku robiła się tak głodna, jakby od tygodnia nie miała nic w ustach. Pomysły jej się przy tym przytrafiały straszliwe, w kwietniu domagała się winogron, chodził za nią czerwony kawior i polski barszcz. Na tle pasztetu z truflami i zwykłego śledzia prosto z beczki robiła się półprzytomna, normalnie pogodna, wesoła, żywa i energiczna, gotowa była teraz płakać z głodu. Rozmaite sery śmierdziały w całym zamku, bo Karolina musiała mieć pożywienie pod ręką, nie mogła na nie czekać, nie była w stanie się opanować. Pierogami z kapustą zdezorganizowała całe życie kuchenne, bo nikt nie umiał ich dobrze zrobić, przez trzy dni szalały po niej wyłącznie jajka faszerowane i serca z karczochów. Ostryg czepiała się pazurami regularnie dwa razy na tydzień.
Nie były to koszty, które zubożyłyby rodzinę nieodwracalnie, pomijając już fakt, że obłędnie żerta dama wniosła wspaniały posag, ale patologicznie skąpa teściowa nie mogła tego znieść i przyszła chwila, kiedy befsztyk po angielsku nieomal wyrwała synowej z ust. Dlaczego akurat ten befsztyk ją dobił, a nie na przykład kawior czy łosoś w śmietanie, nie wiadomo, być może stanowił ostatnią kroplę. Karolina dostała szału, stara hrabina też i zaraz nazajutrz młoda para wyjechała do Polski. Co wicehrabia przeżył w podróży, karmiąc żonę, ludzkie słowo nie opisze, w każdym razie był zdania, że do samej śmierci tego nie zapomni. Tyle miał jeszcze przytomności umysłu, żeby do warszawskiej służby pchnąć depeszę z nakazem przygotowania wystawnego przyjęcia na siedem osób, co pozwoliło mu uniknąć strasznych scen w domu.
Z tej to przedziwnej przyczyny córka Karoliny, Ludwika, urodziła się w Warszawie i automatycznie zyskała polskie obywatelstwo, a biblioteka w Noirmont znów poszła w zapomnienie.
Śmiertelna obraza złagodniała nieco dopiero po kilku latach. Między innymi pojawił się problem szkoły dla dziecka, Ludwika od urodzenia była dwujęzyczna, Karolina rozsądnie chciała tę dwujęzyczność zachować, dokładając dziecku jeszcze trzeci język, angielski, i nie bardzo było wiadomo, jak tę całą naukę rozwikłać. Wyjątkowo zupełnie teściowa i synowa były tu zgodne w opiniach i Karolina znów zaczęła bywać w Noirmont.
Tamże, po dość długiej nieobecności, przybyła Justyna.
Nigdy nie żywiła zbyt ciepłych uczuć do aktualnej hrabiny de Noirmont, obdarzającej ją zresztą pełną wzajemnością, teraz zaś antypatia bardzo się wzmogła, Karolina bowiem nie omieszkała barwnie przedstawić matce perypetii spożywczych, które na kilka lat wypędziły ją z zamku. Chichotała co prawda, mocno nimi obecnie rozśmieszona, ale dla Justyny oznaczały one znęcanie się nad ukochaną córką, aczkolwiek komizm idiotycznej sytuacji również umiała docenić. Hrabina de Noirmont była dla niej postacią ogólnie wstrętną i długo u niej gościć nie miała zamiaru.
Póki jednakże była, razem z Karoliną ruszyła na podbój upiornej biblioteki.
W pierwszej kolejności wspólnym wysiłkiem odwaliły ów narożnik, od którego Justyna zaczęła przed laty, przeglądając dwie szafy. Trwało to dość długo, bo poszukiwane treści pojawiały się licznie. Kilka dzieł traktowało ściśle o przyrodzie, na ich marginesach widniały liczne notatki, trudne do odczytania, Justyna znalazła przepis, wedle którego babka leczyła niegdyś jej wietrzną ospę, wzruszyła się niezmiernie i zdecydowała, że wszystko to należy porządnie przepisać od razu. Karolina przystała na to chętnie, bo to ona skakała po drabinkach i zdejmowała ciężkie tomiska, rąk i nóg nie czuła, spokojną pracę pisarską przy stole powitała zatem jako odpoczynek. Justyna jej pomagała, odszyfrowując i dyktując nieczytelne gryzmoły.
Zaraz potem natrafiły na trzy ogromne księgi, będące prawdziwymi zielnikami. Na każdej stronie zasuszone kwiaty, liście, owocki i nawet całe gałązki zachowały się zdumiewająco dobrze, czymś tajemniczym przylepione, opisane częściowo pięknym pismem Klementyny, a częściowo bazgrołami, znacznie starszymi. Stanęły nad nimi bezradnie, nie wiedząc, co z tym fantem zrobić i na czym powinno polegać porządkowanie, w końcu zdecydowały się wykonać zwyczajny spis rzeczy. Zajęło im to wszystko przeszło trzy tygodnie, a obejrzały wszak zaledwie dwie szafy. Przegląd biblioteki zapowiadał się na całe lata.
– Prababcia nie miała litości – orzekła Karolina z goryczą. – Może Ludwika dojdzie z tym do końca, albo jej dzieci. Ja się nie czuję na siłach, szczególnie że z moją teściową ciężko wytrzymać. Dla Ludwiki siedzę we Francji, ale chyba ucieknę do Paryża, żeby trochę odetchnąć.
– Obecnie nastała moda na szczupłe kobiety – pocieszyła córkę Justyna. – Na wikcie wujenki z pewnością nie utyjemy, ani ty, ani ja. A…! Czekaj! Przypominam sobie… Był tu jeszcze taki jeden przepis, napój ziołowy, specjalny, na odchudzanie. Plątał się kawałkami, babcia znała go na pamięć, a stosowano go dla osób zbyt grubych, które kochały jeść. Kobiety podstępnie poiły tym swoich mężczyzn.
Karolinę przepis zainteresował, chociaż nie było obecnie grubych mężczyzn w rodzinie.
– Wprawdzie straciłam już dawno ten potworny apetyt, który mnie opętał przed urodzeniem Ludwiki, ale nigdy nie wiadomo. Warto znaleźć tę bezcenną receptę.
– Pewnie, że warto, ale nie wiem, czy damy rade…
Obie przeważnie przebywały w bibliotece nie tylko dla pracy, ale też i z tej przyczyny, że hrabina de Noirmont do tego pomieszczenia w ogóle nie wchodziła. Teraz dopiero poczuła się urażona testamentem Klementyny, która bibliotekę przeznaczyła wnuczce, urazę demonstrowała na każdym kroku i szerokim łukiem omijała drzwi zapowietrzonej sali. Były tam przed nią bezpieczne.
Z ciężkim westchnieniem Justyna rozejrzała się po zapchanych książkami ścianach. Pomyślała o znaleziskach dodatkowych, na które już się kiedyś natknęła.
– Zioła ziołami – rzekła w zadumie. – Owszem, przysięgłam babci uczciwie i tej przysięgi chciałabym dotrzymać, szczególnie że te przepisy zawsze były bardzo użyteczne, ale tu może być więcej ciekawych rzeczy. Sama znalazłam kiedyś list, który wyjaśniał tajemnicę rodzinną…
Zawahała się. Dotychczas jeszcze nie rozmawiała z córką o diamencie, nie było okazji. Zastanowiła się, czy należy wyjawić wszystko.
– Jaką tajemnicę? – zaciekawiła się Karolina. – Czy ma to może coś wspólnego z opowiadaniem Piórka?
– A co Florek mówił? Nic nie wiem.
Karolina, która w obliczu rozmaitych własnych przeżyć trochę zapomniała o historii z Antosią Marcina i zaginionym skarbem, teraz dopiero powtórzyła to matce. Justyna słuchała z zainteresowaniem.
– Coś w tym może być – przyznała. – Tam w Calais rozgrywały się dramaty, pamiętam doskonale, tego wielkiego bałwana widziałam zaledwie przez sekundę, ale poznałam go. Plątał się u naszego jubilera, więc natknęłam się na niego kilka razy. Uciekł, owszem. I rzeczywiście, tak mi się wydaje, że żółty przedmiot ze skóry leżał na stoliku, a może na szafce, taki sepet… Siedziałam tam potem bardzo długo i rozmawiałam z Antoinette…
– Była chuda i okropnie nerwowa – przypomniała sobie Karolina.
– Była wściekle zazdrosna o Marcina, chociaż, o ile wiem, nie dawał jej żadnych powodów. Och, muszę przyznać, że stanowiła wręcz studium. Widziałam jej wyraz twarzy i wyraz oczu, kiedy panna Barska umizgała się do pięknego plenipotenta…
Urwała nagle, nieco zmieszana, i łypnęła okiem na córkę.
– Mamo, ja już jestem dorosła – przypomniała rozweselona Karolina. – Pannę Barską znałam, na umizganie nie zwróciłam uwagi, ale zdaje się, że miałam wtedy szesnaście lat i zajęta byłam sobą. Poważnie myślisz, że ta nieszczęsna Antoinette każdy taki wygłup ciężko przeżywała…?