Pozostały po nich dwie córeczki, bliźniaczki, zaledwie kilkuletnie. Korespondencja od Ludwiki przestała przychodzić. Karolina zacięła się i również zamilkła, zapominając, że jeszcze ma wnuka.
Może by i wyrzekła się rodziny ostatecznie, gdyby nie to, że wokół niej zaczęło się dziać coś dziwnego.
Najpierw przyjechał osobiście jej paryski notariusz, informując, że ktoś chciałby kupić Noirmont. Zamek z całą zawartością, na winnicach mu nie zależy. Proponuje doskonałą cenę.
– Z całą zawartością, to znaczy, że co? Razem ze mną? – spytała Karolina sarkastycznie. – Wystąpię jako eksponat muzealny? Czy też mam się wynieść i zamieszkać w winnicy?
– Ma pani mieszkanie w Paryżu. Może byłoby to nawet wygodniej, lekarze blisko…
– Niepotrzebni mi lekarze, i tak nie pomogą. A tu, jak pan widzi, mogę żyć na świeżym powietrzu. Lubię świeże powietrze.
Rozmawiali na tarasie, z którego w każdej chwili Karolina mogła zjechać do ogrodu. Jej wózek miał napęd elektryczny i swobodnie kierowała nim sama.
Notariusz się zakłopotał.
– No tak, ale utrzymanie tego wszystkiego kosztuje. A takiej ceny, jaką oferent proponuje, nie dostanie pani przenigdy od nikogo. Wydaje mi się, że warto skorzystać.
– A cóż to za jakiś półgłówek?
– Amerykanin. Oni miewają fanaberie i pieniądze.
– Nie sprzedam. Mam jeszcze z czego żyć.
– To nie ulega wątpliwości, ale jednak… Oferta jest warta rozważenia.
– Nie – uparła się Karolina. – Nie sprzedam i koniec. I niech mi pan nie zawraca głowy.
Notariusz zorientował się, że głową muru nie przebije, i dał spokój. Przyjechał ponownie, kiedy potencjalny kupiec podwyższył cenę, ale Karolina w ogóle z nim nie chciała rozmawiać. Kupiec wreszcie zrezygnował.
Następnie do zamku włamali się złodzieje. Niczego nie ukradli, bo zostali spłoszeni. Stała służba w postaci trzech osób, kucharki, pokojówki i lokaja, jeszcze istniała i dbała o posiadłość i panią siłą przyzwyczajenia. W ogrodzie pracował ogrodnik, ze wsi dwa razy dziennie przychodziła do Karoliny pielęgniarka. Psy ogrodnika wywęszyły obcych ludzi, narobiły hałasu, obudziła się kucharka, wyrwała ze snu lokaja, który ze starą fuzją myśliwską w dłoniach poszedł sprawdzać, co się dzieje, i dwóch jakichś uciekło. Szukali łupu na parterze, wyżej wejść nie zdążyli.
Karolina zdecydowała się założyć instalację alarmową, bo w zamku było co kraść. Na ścianach wisiały obrazy i stara broń, w kredensach leżało stare srebro, porcelana sprzed stu lat nabrała ceny, biżuteria pozostała jeszcze niezła, można się było obłowić. Nie życzyła sobie być okradana i zastosowała zabezpieczenie najprostsze.
Włamywacze jakoś zrezygnowali, za to pojawił się wokół jakiś dziwny pęd do pracy. Wbrew panującym ogólnie trudnościom ze sprzątaczkami i ogólną pomocą domową, zaczęły się zgłaszać osoby, szukające roboty. Dziewczyna do sprzątania, cudzoziemka, osobnik jakiś, też nie-Francuz, gotów do wszystkiego, drugi, proponujący swoją kandydaturę na stanowisko nocnego stróża, nie byli tacy zupełnie obcy, prowadził do nich jakiś łańcuszek znajomości, ale Karolinie wydawało się to podejrzane. Dziewczynę do sprzątania nawet przyjęła, po tygodniu jednakże lokaj przyłapał ją na przeszukiwaniu zakamarków w dawnym gabinecie hrabiego i poprzedniej sypialni Karoliny. Od swego wypadku Karolina przemeblowała zamek, przenosząc swoje apartamenty na parter, ale zmiana nie była wielka i wcześniej używane pomieszczenia pozostały w stanie prawie nienaruszonym. Dziewczyna wyraźnie szukała tam czegoś.
Karolina zwolniła ją natychmiast, po czym tknęło ją podejrzenie. Zażądała kolejnego przyjazdu notariusza i spytała o nazwisko owego klienta, który chciał kupić zamek wraz z zawartością.
Notariusz nie robił z tego tajemnicy, pełen nadziei, że pani hrabina zmieniła zdanie i zgodzi się na sprzedaż obiektu, za co miał obiecaną potężną prowizję. Bogaty kretyn z Ameryki nazywał się Wenworth i Karolinie nic to nie dało. Nie znała takiego. Natchnienie jednakże w niej kwitło i spytała o nazwisko panieńskie jego matki.
– Nie mam pojęcia, łaskawa pani – odparł notariusz, nieco zdziwiony. – Tak daleko idące personalia nie były mi potrzebne.
– To niech pan się dowie – rozkazała Karolina surowo. – Może to jakaś daleka rodzina. W takim wypadku mogłabym się zastanowić.
Notariusz zatem uzyskał informację i nawet nie trwało to długo. Nazwisko panieńskie matki owego osobnika brzmiało Trepon. Panna Trepon poślubiła Wenwortha, jego ojca, a sama była pochodzenia francuskiego.
Tu już Karolinie coś w pamięci piknęło. Sceny, o których opowiadała jej matka, rozgrywały się przed jej urodzeniem, ale były zbyt dramatyczne, żeby o nich zapomnieć. Padło wówczas to nazwisko. Powinna wiedzieć, powinna przypomnieć sobie, kto to był…
Przypomniała sobie. W trakcie intensywnych rozmyślań przed oczyma jej duszy pojawił się nagle eks-żółty sakwojażyk. Zamajaczył, ściemniał, pokazał zawartość i zrobił swoje, ależ tak, Trepon, to było właśnie nazwisko owego pomocnika jubilera, który napaskudził w ten cały bigos…!
Młodość Karolina miała już za sobą, ale skleroza jeszcze jej nie dopadła. Idiotką nie była nigdy, wykształcenie odebrała rzetelne, liczne jej wady nie dotyczyły umysłu. Despotyzm, samowola, niecierpliwość, egoizm, nawet egocentryzm, awanturniczość i mściwość, to tak, owszem, żywość przy tym i energia, która fizycznie została jej odebrana, ale tępota. Nieruchawość nóg przerzuciła wszystkie pozostałe jej siły ku górze, aż pod ciemię. Lubiła czytać i umiała myśleć.
W szybkim tempie zatem wymyśliła, co następuje: pomocnik jubilera uciekł do Ameryki. Tam nie umarł, nie przepadł, prosperował, ożenił się i miał córkę. Pannę Trepon. Córka wyszła za mąż za tego jakiegoś Wenwortha i miała z kolei syna. Wnuk pomocnika jubilera, młody Wenworth, musiał dowiedzieć się od dziadka o diamencie i przyjechał go zdobyć. Z czego wynika, że, po pierwsze, pomocnik jubilera diamentu ze sobą nie zabrał. Po drugie, wiedział, wbrew gadaniu jakoby klejnot wpadł mu do morza, że wcale nie wpadł, tylko został we Francji i rodzina de Noirmont zdołała go odzyskać. Babka albo matka gdzieś go ukryły, obie już nie żyją, Karolina o nim nie wie, to widać, użyłaby go przecież dla podniesienia się z wyraźnego upadku finansowego, zatem gdzieś on leży, pewnie w zamku. Po trzecie więc, zdecydował się kupić zamek, żeby go dokładnie przeszukać, a nie mogąc kupić, zaczął nasyłać poszukiwaczy. Cóż za potworną wartość musi mieć ten cholerny diament…!
Nic innego nie mogło spowodować tych idiotyzmów, jakie się tu przytrafiły. Pracowici cudzoziemcy, cha, cha! Nie pracowici, tylko wynajęci, a może sam Wenworth był jednym z nich i proponował swoje usługi. Już go wpuści, akurat. Zła na rodzinę, Ludwice dołoży, wnuk niech się wypcha, mógł przecież pisać do babki, przyjechać, czynić starania, odzyskać tytuł po kądzieli, nie to nie, są jeszcze prawnuczki…
Nagle coś jej błysnęło. Diamentu nie widziała nigdy, jej matka, Justyna, nie widziała go również, ale prababka Klementyna opisywała go dokładnie i opis utkwił w pamięci następnych pokoleń. Był bliźniaczy, jak zrośnięte ze sobą dwa jajka. I jej prawnuczki to też bliźniaczki, pierwszy raz w tej rodzinie od wielu pokoleń, nigdy przedtem bliźniąt nie było. A może to właśnie omen…?
W Polsce nastąpiły jakieś zmiany, zachwiał się chyba ten idiotyczny ustrój, jaki tam panował, coś się polepszyło. A może, przeciwnie, pogorszyło…? Karolina o polityce nie miała pojęcia, nie zajmowała się nią, rzadko wpadała jej w ucho jakaś informacja, na którą nie zwracała uwagi, niemniej nikła świadomość zachodzących przeobrażeń pojawiła się jakby z powietrza. Nie wnikając w ich sens, nie dociekając szczegółów, postanowiła zaprosić te dziewczynki do siebie, niech przyjadą, chce je zobaczyć. Nie ma pojęcia, jak to załatwić, ale notariusz powinien wiedzieć. Od tego jest…
Upadek finansowy rodziny był właściwie upadkiem tylko w odniesieniu do stanu minionego. Trzy domy w Paryżu dawały dochód, resztka papierów wartościowych dawała dochód, winnica wciąż przynosiła niewielki dochód, a gospodarstwo, ograniczone do kilku krów, kilku owiec, kilku świń i drobiu, za to pozbawione już koni, przynajmniej było samowystarczalne i karmiło zamek. Razem przynosiło to zyski piętnaście razy mniejsze niż kiedyś, ale pozwalało Karolinie doskonale płacić za usługi. Dochodzącej pielęgniarce sama jedna hrabina de Noirmont przynosiła dwie pensje, służba trzymała się jej pazurami nie tylko z rozpędu, ale także dla własnej, beztroskiej starości, która wyraźnie widniała na horyzoncie. Notariusz z niej jednej czerpał dwadzieścia pięć procent swojego dochodu i za skarby świata nie chciał stracić takiej znakomitej klientki. Na remont zamku jednakże, w sto lat po remoncie poprzednim, nie było jej stać, dlatego nie miała wewnętrznej windy i musiała przenieść się na parter. To, że sprzedaż obrazów i biżuterii pozwoliłaby jej wyremontować dwa zamki, nie przychodziło jej do głowy.
Karolina zatem obejrzała swoje prawnuczki. Dwie jednakowe dziewczynki, które wzruszyły ją świetnym językiem francuskim. Podjęła decyzję.
Podjęła ją jednakże bez pośpiechu. Napisała testament, obmyślając go starannie, zmieniając i redagując, notariuszowi przysparzając siwych włosów, po raz pierwszy uznał, że robota przy niej warta jest zysków, ale wreszcie z tym skończyła. Po czym zaczęła pisać prywatny list do prawnuczek, który miał być przekazany im po jej śmierci.
Tego listu nie zdołała skończyć za życia…
KONIEC TOMU I