– Naprawdę taki strupel, jak ten zegar w korytarzu, jest wart pięćdziesiąt patoli? – spytała z niedowierzaniem.
Skrzywiłam się nieco.
– Do dwudziestu może by doszedł, a może i nie. Zdewastowany odrobinę i wymaga licznych zabiegów. Próbowałam go skołować.
– W odniesieniu do mnie to ci się udało. Joaśka, dosyć tego! Nigdzie nie jedziemy, dopóki tutaj nie odwalisz roboty, bierz się za porządną wycenę! Niech wiem, na czym stoimy. A potem, oświadczam ci, nie spocznę, póki tego draństwa nie znajdziemy, on tu musi gdzieś być. Jeżeli facet ze Stanów tak się pcha do tej ruiny, wie o diamencie więcej niż my. Dopiero teraz naprawdę uwierzyłam w rodzinny skarb i rozumiem prababcię Karolinę.
– Coś w tym jest – przyznałam. – Ze wszystkim, co się w nim znajduje… Ty, a może on się tu rzeczywiście gdzieś poniewiera? Gość kupi od nas ten cały interes i rozłoży wszystko na czynniki pierwsze…
– Nie strasz mnie. W każdym razie musimy skończyć bibliotekę, bo bez tego nie mamy prawa do spadku i o żadnej sprzedaży nie ma co myśleć. Idę do roboty, a ty się łap za antyki.
– A w bibliotece to ci się wydaje, że co? Nie ma antyków? Idziemy obie i spróbuję się od razu zorientować…
Dzieło o sokołach miałyśmy już z głowy, ale kolejny foliał, szesnastowieczne angielskie wydanie opowieści o królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu, zawierał w sobie tak liczne uwagi natury zielarskiej, że Krystyna spędziła nad nim pół dnia. Dlaczego akurat w królu Arturze, i to w dodatku po angielsku, któraś prababka pozapisywała te mądrości, Bóg raczy wiedzieć. Może z racji obcego języka uważała dzieło za mało przydatne i racjonalnie spożytkowała szerokie marginesy.
Rzecz oczywista, natknęłam się także na korespondencję, nasi przodkowie rzeczywiście z wyraźnym upodobaniem zostawiali listy w książkach. Nie posunęło to do przodu sprawy diamentu, bo treść owych epistoł dotyczyła wyłącznie plotek natury towarzyskiej.
Na dłużej utknęłam przy cudownie pięknej, średniowiecznej, ręcznie pisanej księdze, opiewającej przygody rycerzy w pierwszej wyprawie krzyżowej. Zachwyciła mnie bez granic, z językiem i pismem dawałam sobie radę bez wielkich wysiłków. Pomyślałam, że tego się nie pozbędę nawet za miliardy, zabiorę do domu i przeczytam od deski do deski. Krystynie na nic, nie umiałaby tego rozszyfrować, mogę jej potem opowiedzieć treść własnymi słowami. Może nawet przetłumaczę na język współczesny.
W rezultacie do wieczora odwaliłyśmy zaledwie jeden segment i ciągle miałyśmy przed sobą dwa kawałki ściany. Za to wartość owych lektur rosła w szybkim tempie.
– Nie – powiedziałam do Krystyny przy kolacji. – Nie zgadzam się na sprzedaż temu głupkowi na pniu. Wśród książek są egzemplarze wręcz bezcenne, nie mówiąc o tym, że wypraw krzyżowych z ręki nie wypuszczę. Więc wszystko, co się w nim znajduje, nie wchodzi w rachubę.
– Ja mam inny problem – odparła moja siostra. – Pomijam oczywiście wino, którego też z ręki nie wypuszczę, a wytrąbić wszystkiego na poczekaniu nie damy rady. Ale pochorowałabym się, gdybyśmy sprzedały całość, nie obejrzawszy jej przedtem dokładnie. Do tej pory nie było czasu, a i tak wpadł mi w oko wachlarz prababci, wszystko jedno której. Fantazja! Masz pojęcie, jakie cuda się tu jeszcze znajdują?
– Mam pojęcie i dlatego protestuję. Chociaż amatora na zamek dobrze byłoby mieć.
– Słuchaj, a może pójść na pertraktacje? Krakowskim targiem, trochę sobie zabierzemy, a z resztą niech robi, co chce.
– Nie zgodzi się. Pomyśli, że zabierzemy diament i na co mu reszta?
– To niech się wypcha. Ewentualnie może nam patrzeć na ręce…
Facet przyleciał nazajutrz, znów w porze śniadania. Ranny ptaszek.
Przekazałam mu naszą decyzję. Zamek mogę sprzedać wraz z zawartością, ale nie w stu procentach. Pamiątki rodzinne zamierzam sobie zostawić i nie ma gadania. Poza tym, w obliczu chociażby samych książek z biblioteki, cena dwóch milionów jest po prostu śmieszna.
On też się zastanowił, a może porozumiał z pryncypałem, o ile w ogóle takiego miał i nie występował we własnym imieniu.
– Pięć milionów – rzekł zdecydowanie. – Pamiątki rodzinne owszem, proszę bardzo, ale musiałbym je zobaczyć. Poza tym transakcja musiałaby zostać zawarta natychmiast, najlepiej dziś. A jutro na pani miejsce wchodzi mój boss.
– Odpada – odparłam z energią. – Jeszcze nie weszłam w posiadanie spadku.
– Nie szkodzi, co innego stan faktyczny, a co innego formalności. Mogą iść swoją drogą. Wspomniała pani o książkach, biblioteka oczywiście też już do pani nie należy…
– Nonsens. W życiu nie obejmę tego spadku bez uporządkowania biblioteki. To jest warunek postawiony w testamencie.
– Co?
– Warunek, mówię. W posiadanie spadku mogę wejść dopiero po uporządkowaniu i skatalogowaniu biblioteki.
– Dlaczego?
– A, to panu mogę wyjawić. Moja prababka wysoko ceniła leczenie ziołami i miała na ten temat olbrzymią wiedzę, rozproszoną po książkach. Życzyła sobie, żeby to wszystko odnaleźć i zebrać do kupy. Dopiero po zakończeniu tej galerniczej roboty otrzymam schedę.
Tym go na dobrą chwilę kompletnie ogłuszyłam. Patrzył na mnie, stropiony, i zbierał myśli.
– Mój boss to zrobi – powiedział wreszcie trochę niepewnie. – Sam mu pomogę.
– Nie obraziłabym się wcale, gdyby pan pomógł mnie – podsunęłam jadowicie. – Ciężkie to wszystko jak diabli, już rąk nie czuję, silny chłop bardzo by się przydał. Ale w myśl testamentu mam to zrobić ja i notariusz pilnuje jak zły pies. Nie pójdzie na żadne ustępstwa.
– Nawet by o tym nie wiedział, nasz prywatny układ możemy zachować na razie w tajemnicy. Pieniądze, oczywiście, dostanie pani od razu.
– Bardzo kusząca propozycja, ale nic z tego. Bibliotekę muszę wykończyć i potrwa to jeszcze z tydzień…
Przerwał mi.
– No dobrze, zgadzam się. Mogę zacząć natychmiast, od dziś.
– Co pan może zacząć…?
– Pomagać pani w tej bibliotece. Proszę bardzo. Gdzie to jest?
– Na litość boską…!
– Bierz!!! – wysyczał po polsku dziki głos jakby zza ściany. Oczywiście, Krystyna.
Przeistoczony z nagła w wulkan energii facet wzdrygnął się lekko i rozejrzał dookoła. Uznałam za słuszne wyjaśnić sprawę, bo niepotrzebna mi była legenda o duchu.
– To moja siostra. Razem dziedziczymy i razem kotłujemy się z tą całą kulturą. Życzy sobie pańskiej pomocy.
– Rozsądna osoba – pochwalił. – No…?
Teraz ja się poczułam lekko ogłuszona, ale skoro Kryśka aprobowała pomoc, niech im będzie…
– Pan pozwoli, że skończę śniadanko. Nieduże. Może pan też coś zje?
– Już jadłem, ale chętnie napiję się kawy…
Widok Krystyny rąbnął go zdrowo. Przez chwilę przenosił wzrok ze mnie na nią i z niej na mnie. Nie chciało nam się wprowadzać różnic i wyglądałyśmy normalnie, to znaczy idealnie jednakowo.
– Panie są ogromnie podobne – wymamrotał, nie wiadomo dlaczego straszliwie tym faktem speszony.
– Poglądy też mamy identyczne – zapewniła go Krystyna, nalewając kawy z dzbanka. – Muszę pana uprzedzić, nie pytając nawet mojej siostry o zdanie, że pańska pomoc w bibliotece niczego jeszcze nie przesądza. Wcale nie wiem, czy sprzedamy panu zamek z całą zawartością. Znalazłam tu przypadkiem wachlarz prababci, album z fotografiami i miłosne listy pradziadka, nie dam tego nikomu. Gorset prababci też się tu gdzieś z pewnością znajduje, mnie się może przydać, pańskiemu szefowi chyba raczej nie. Ta cała sprzedaż z dobrodziejstwem inwentarza to głupi pomysł. Nie bardzo mi się podoba.
– Pięć milionów dolarów też się pani nie podoba?
– Średnio. W kwestiach finansowych obie jesteśmy lekkomyślne.
Trochę go jakby zamurowało. Przypomniałam sobie, co zostawiłyśmy w bibliotece, i podniosłam się od stołu.
– Niech pan spokojnie wypije tę kawę, zaraz pana zaprowadzimy na galery…
Gdyby zapytał, dokąd idę, powiedziałabym bez żadnych skrupułów, że do wychodka. Musiałam trochę uporządkować nasze miejsce pracy. Na szczęście miał tyle taktu, żeby nie zadawać głupich pytań, a wiedziałam, że Krystyna go przytrzyma, dopóki nie wrócę.
Zebrałam z bibliotecznego stołu wszystkie porozkładane papiery i ukryłam dzieło o sokołach w przejrzanej już części. Resztę mógł sobie oglądać do upojenia. Warsztat pracy był przygotowany i ciekawa byłam bardzo, co z tego wyniknie. Godząc się na pomoc faceta, Krystyna miała jakąś myśl.
Tę myśl przekazała mi dopiero wieczorem, na wszelki wypadek bowiem wolałyśmy nie posługiwać się językiem ojczystym. Facet ze Stanów Zjednoczonych mógł znać polski, możliwe, że jego matula mieli chałupecke malućką pod wirchem kole Nowego Targu, diabli wiedzą. Zatrudniłyśmy go racjonalnie w charakterze tragarza, wyjmował, nosił i ustawiał jak należy upiornie ciężkie tomiska i nawet się nie zadyszał. Pracowało nam się stanowczo przyjemniej, zapisków przyrodniczych jakoś nie było, na korespondencję również nastał nieurodzaj i do wieczora udało nam się przejść na ostatni kawałek ściany.
Obiad został zlekceważony, ale zaprosiłyśmy pomocnika na kolację, bo co nam szkodziło.
– No i sam pan widział – wytknęłam. – W rękach pan trzymał białe kruki, za które po trzy wsie można było kupić. Kto by coś takiego sprzedawał? Chyba że w skrajnej konieczności, a w takiej nędzy jeszcze nie żyjemy.
– Owszem – przyznał. – Porozumiem się z bossem. Być może, z niektórych rzeczy zrezygnuje.
– Ponadto niech pan zobaczy, co pan pije – zwróciła mu uwagę Krystyna bez żadnego miłosierdzia. – Takiego wina nie dostanie pan nigdzie na świecie. To nasze, tutejsze. Tu pan go też więcej nie dostanie, bo nam szkoda i zamierzamy same je wypić. Sprzedaż wykluczam kategorycznie.
Facet łypnął okiem i już nic nie powiedział. Nazywał się jakoś, oczywiście, przedstawił się, ale jego nazwisko od razu wyleciało mi z pamięci. Na imię, zdaniem Krystyny, miał Heaston. Idiotyzm, pewnie jakaś ulica, miejscowość albo nazwisko panieńskie matki.
Obiecał, że przemyśli jeszcze kwestię pełnej zawartości zamku, i poszedł sobie. Mogłyśmy wreszcie rozmawiać swobodnie.
– Ile, do diabła, ten diament może być wart, skoro on chce płacić takie sumy? – zastanowiła się Krystyna. – Czy to możliwe, żeby szedł w dziesiątki milionów? W miliardy?