– Jeżeli wepchniesz forsę w faceta, prababcia się w grobie przewróci – ostrzegłam ją.
– Nie szkodzi. Będzie miała jakieś urozmaicenie. Czym jedziemy?
– O ile mnie pamięć nie myli, komunikacji tam nie ma. W każdym razie nie było. Możliwe, że teraz chodzi tam jakiś autobus, ale ja bym pojechała samochodem.
– Bardzo dobrze. Ja też.
– Twoim czy moim?
– Twoim. Mój nawala.
– A mówiłam, że toyota lepsza od fiesty – wytknęłam z satysfakcją. – Która bierze perukę?
– Mogę ja. Ale będziemy się zamieniać…
Od dawna już starałyśmy się nie jeździć nigdzie i w ogóle nie pokazywać ludziom razem, bo budziłyśmy sensację, a poza tym po co zaraz wszyscy mieli wiedzieć, że każda z nas istnieje w dwóch osobach. Zmuszone do wspólnej podróży wprowadzałyśmy różnicę przynajmniej w postaci peruki, która jedną z nas nieco odmieniała. Teraz też. Obie razem w jednym samochodzie, musiałyśmy się trochę postarać.
W podróż ruszyłyśmy, można powiedzieć, z marszu. Kryśkę gnała obawa, że Andrzej się zniecierpliwi, jego niewłaściwy stosunek do kobiet polegał na tym, że wyżej cenił swoje maniactwo zawodowe niż damę serca i podejrzewałam w cichości ducha, iż zdolny byłby oderwać się znienacka od najbardziej upojnych ekscesów seksualnych, gdyby wpadła mu do głowy twórcza myśl o wyciągu z roślinki. Już sam fakt, że w takiej chwili myśl mogłaby mu wpaść… Osobiście nie strawiłabym tak nerwowej atmosfery, ale skoro Kryśka trawiła, Bóg z nią…
Mnie pchało do zamku. Kochałam stare meble. Ponadto również żywiłam pewne nadzieje…
Notariusz umówił się z nami u siebie, w Paryżu.
– Świętej pamięci pani hrabina de Noirmont postawiła sprawę jasno – rzekł bez wstępów głosem osobliwie ponurym. Myślałam, że to z grzeczności, mówiąc o nieboszczce przybiera grobowy ton, ale zaraz okazało się, że przyczyna jest inna. – Panie dziedziczą warunkowo. Mianowicie mogą panie objąć spadek dopiero po spełnieniu tego warunku.
– Jakiego warunku? – warknęła Krystyna.
– Uporządkowanie biblioteki zamkowej…
– Więc jednak…! – wyrwało mi się.
– A kto ma ocenić i zadecydować, że ona już została uporządkowana? – spytała gniewnie moja siostra, wściekła na zwłokę. – I na czym to uporządkowanie ma polegać?
– Ocenić będę musiał ja sam, jako wykonawca testamentu. Panie mają przejrzeć każde dzieło, ustawić wszystko chronologicznie, tematycznie, językowo, to już panie zdecydują… I sporządzić katalog z oznaczeniem miejsca. Powiedzmy: ponumerować szafy i półki.
– Zdaje się, że będzie to galernicza praca? – zauważyłam grzecznie.
– Toteż dlatego nigdy nie została doprowadzona do końca. Osobiście byłbym wdzięczny paniom za pośpiech, ponieważ dopóki ta sprawa nie zostanie zakończona, nie mogę przejść na emeryturę, co już dawno powinienem uczynić. Trzyma mnie w tej kancelarii wyłącznie testament hrabiny de Noirmont, szczerze to wyznaję. A jak zapewne raczyły panie zauważyć, nie jestem już młody.
No owszem. Na moje oko miał mniej więcej sto dwadzieścia lat. Z całego przemówienia oraz z jego tonu wynikało, że prababcia nieźle mu dogodziła. Nam też.
– Czy, ogólnie rzecz biorąc, może nas pan poinformować o wysokości spadku? – wysyczała Krystyna, również grzecznie.
– Ależ tak, oczywiście. Są to trzy nieruchomości w Paryżu, posiadłość Noirmont oraz akcje, dające dochód w wysokości około osiemdziesięciu tysięcy franków rocznie. Nieruchomości przynoszą netto, po potrąceniu wszelkich kosztów, około czterystu tysięcy. Ponadto biżuteria, ulokowana w sejfie bankowym, stanowi wartość bliżej mi nie znaną, nie uwidocznioną w testamencie, teoretycznie otrzymały ją panie w prezencie, ciepłą ręką…
Łypnęłyśmy okiem na siebie, spojrzeniem wyrażając szacunek dla rozumu prababci.
– …Ponadto istnieje list – ciągnął sucho notariusz. – Wspomniałem o nim w korespondencji. Przeznaczony wyłącznie dla oczu prawnuczek. Znajduje się on w szufladzie biurka w gabinecie pani hrabiny, w Noirmont. Proszę, oto klucze.
Z całego rodzinnego majątku, o którym babcia Ludwika niekiedy napomykała, zostały całkiem godziwe resztki. W porównaniu z mieniem z przeszłości stanowiły tyle co kot napłakał, ale i tak Krystynie w oku błysnęło. Zapewne na poczekaniu przeliczyła wszystkie zera i nabrała większej nadziei na upragnione laboratorium Andrzeja. Laboratorium w konkurencji z Tybetem, ciekawe, co wygra… Dla mnie to było za mało, wiedziałam już jednakże, że za bibliotekę złapiemy się z dzikim zapałem.
Zapewniłyśmy jeszcze pana notariusza, że wujek Wojtek nie zamierza zostać hrabią, i już nas tam nie było. Przed nocą zdążyłyśmy do Noirmont. Poustawiali drogowskazy, a zamek był widoczny z pewnej odległości. Udało nam się trafić.
Zamek jakoś zmalał. W dzieciństwie, przed ćwierćwiekiem, wydawał nam się większy, teraz odrobinę wyskromniał, wciąż jednak robił niezłe wrażenie. Dobiłyśmy do niego późnym popołudniem, kilka minut oglądałyśmy oświetloną słońcem budowlę, po czym wjechałam na dziedziniec przez szeroko otwartą bramę. W progu paradnego wejścia powitali nas lokaj i pokojówka.
Odnaleziony bez trudu w szufladzie biurka list prababci wyglądał dość osobliwie.
„Kochane dziewczynki – pisała prababcia. – On jest. Musi być. Nie przepadł i nie zginął…"
„Kochane dziewczynki. Sama już uwierzyłam w klątwę, a wy ją możecie, a nawet musicie zdjąć…"
„Kochane dziewczynki. Od tamtego czasu wszystko zaczęło upadać, bo obietnica, dana mojej prababce, nie została spełniona…"
„Kochane i tak dalej. Musicie obejrzeć każdą książkę, a to, co znalazłam sama, też się znajduje w bibliotece. Przepisane do dużego zeszytu, to gruby brulion, leży w szufladzie stołu. Zawarta, jest tam wielka mądrość. Świat się robi brudny i zatruty…"
– Nie sądzisz, że prababcia trochę zapadła na sklerozę? – spytała z powątpiewaniem Kryśka po kolejnym fragmencie tej dziwnej korespondencji.
– Zastanawiam się raczej, czy trafiłyśmy na właściwy list – odparłam niezbyt pewnie. – To mi wygląda na brudnopis.
– Nic innego w tej szufladzie nie ma. A w każdym razie nic nie przypomina listu. Na kopercie masz wyraźnie napisane: „Do moich prawnuczek".
Westchnęłam.
– No nic, czytajmy dalej. Może coś będzie miało sens.
„Kochane i tak dalej. Wszystko wskazuje na to, że ktoś go szuka i jego nazwisko pamiętam. Zatem wcale nie zaginął, gdzieś musi być. Ostatnia nadzieja rodziny, wielki majątek. Może potem, kiedy klątwa przestanie działać, uda wam się go znaleźć…"
„Kochane moje prawnuczki. Jesteście bliźniaczkami i z tej przyczyny wydaje mi się…"
„Kochane itd. Jestem bardzo starą kobietą. Zostawiam wam wszystko, ale musicie tę przeklętą bibliotekę doprowadzić do porządku. Szukajcie zapisków i notatek, robionych ręcznie, na marginesach i w ogóle wszędzie. Zioła. Podobno moja prababka potrafiła wyleczyć każdą chorobę ziołami i przepisy tu właśnie znajdziecie. Trzeba to zebrać razem i dać jakiemuś lekarzowi…"
„Kochane dziewczynki. Przepisałam i zebrałam zaledwie trochę, ale już i z tego widać, że to leczenie ziołami ma swój sens. Próbowałam znaleźć doktora, który by się tym zajął, ale nie udało mi się, bo teraz lekarzami zostają sami kretyni…"
– Zdaje się, że należało skojarzyć Andrzeja z naszą prababcią – zauważyłam zgryźliwie. – Dogadaliby się w mgnieniu oka.
– A jakbyś zgadła! Ale wygląda na to, że babcia nic nie pokręciła, rzeczywiście w grę wchodzą zioła. I nawet o klątwie mowa.
Odwróciłam zapisaną kartę.
– Rany boskie, osiem stron tych kawałków! Same początki, nie mogła się prababcia chociaż trochę rozpisać…?
– W kółko to samo – skrzywiła się Krystyna. – Ale trudno, wydaje mi się, że z samej grzeczności musimy wszystko przeczytać. Jedźmy dalej. „Kochane moje dziewczynki…"
– Największe urozmaicenie widzę w nagłówkach – mruknęłam z niechęcią.
„…Powinnam wam opisać całą tę historię, tak jak ją słyszałam od mojej matki, a ona od swojej babki. Byłabym pewna, że już wszystko przepadło, gdyby nie te ostatnie wydarzenia. Głupcy! Tu usiłują szukać, tu, gdzie z pewnością go nie ma…"
„Kochane dziewczynki. Jak się wchodzi, to ten pierwszy róg na lewo był początkiem i od rogu w prawo szukałyśmy, moja matka i ja. Przejrzałam cały segment półek, a drugiego trzy czwarte, bo potem zleciałam. Na dole drugiego segmentu było najwięcej i to właśnie przepisałam do brulionu, co trwało bardzo długo…"
„Klątwa ciąży nad tą biblioteką, bo ilekroć któraś z nas zaczynała tę pracę, przytrafiały się jakieś nieszczęścia i kłopoty…"
– Ładna perspektywa – mruknęła Krystyna.
„Kochane dziewczynki. Na starość mam przeczucie, a przed śmiercią ludzie miewają jasnowidzenia, że jeśli uda się wam uporządkować bibliotekę, znajdziecie go. Jest was dwie…"
– Kogo, u diabła, znajdziemy? – zirytowała się Krystyna. – Szkielet, który należy pochować w poświęconej ziemi?!
– Żeń-szenia – podsunęłam zjadliwie. – Korzeń mandragory. Nie będzie Andrzej musiał pchać się po to draństwo do Tybetu.
– Obyś była dobrym prorokiem…
– Kłopot widzę tylko w tym, że raz on tu musi być, a raz go z pewnością nie ma…
– Nie truj, skończmy to!
„Kochane prawnuczki. Zobowiązuję was do porządnego sprawdzenia całej biblioteki i odnalezienia dorobku mojej prababki i jej przodkiń. Nie jej, bo ona nie była z Noirmontów. Wszystko jedno. Starych przepisów i całej wiedzy o ziołach leczniczych…"
„Kochane dziewczynki. Raz to wreszcie trzeba załatwić i pamiętajcie, że majątek był olbrzymi…"
„Nie, nie tak. Nie wiem. Zioła. Moja babka przysięgła, że sprawę ziół załatwi. Musicie to zrobić, żeby znalazła spokój w grobie…"
Krystyna zaczęła się śpieszyć.
– Może przeczytaj do końca sama, a ja już pójdę do tej cholernej biblioteki. Mogę zacząć od razu. Rozumiem, że kawałek od drzwi do narożnika prababcie zostawiły odłogiem, zacznę od drzwi. Jak już rąk nie będę czuła, oddam się lekturze.
Wzruszyłam ramionami. Podejrzewałam, że nie spocznie do rana, doping w postaci Andrzeja miała potężny. Byłyśmy już po kolacji, służba prababci po jej śmierci pozostała na miejscu i kucharka nakarmienie nas uważała za swój obowiązek. Czułam się nieźle schetana, bo to ja prowadziłam całą drogę, Kryśka wolała reńskie wina, i nie zamierzałam się wygłupiać. Mogłam przystąpić do pracy od rana, nie musiałam w nocy, ale skoro ona miała ochotę…