Zgodziłyśmy się na to z dużą ulgą, bo ta godzina już nam zdążyła dokopać. Rezultat wysiłków zaś uzyskałyśmy taki, że w jednym kącie objawiły się kształty wiklinowych kuferków podróżnych, wybrakowanego fotela, zdewastowanej wyżymaczki i czegoś, co robiło wrażenie wiekowych krosien. Wyłaniał się także ogromny stos starych gazet, stwarzający nikłą nadzieję na słowo pisane.
Mimo zaprawy w bibliotece w Noirmont, nie strzymałyśmy do rana. Poszłyśmy spać koło drugiej, odkurzywszy nieco ćwierć strychu.
– To to świeże powietrze – powiedziała Krystyna, pokasłując kurzem. – Spać mi się chce nieziemsko. Coś mi się widzi, że mamy z głowy ładne parę weekendów.
– Żeby ta parszywa Iza wyjechała, poświęciłabym się i w dni powszednie – odparłam z westchnieniem. – Mogłabym odkurzyć do końca.
– Optymistka! Ona nie wyjedzie, póki nie złapie Pawła.
– A gówno. W zadzie mam diament, wyjdę za niego.
– I obiecasz mu posag?
– Nie wiem, co mu obiecam, ale najwyżej się nie przeprowadzę…
– Głupia jesteś zupełnie. To już lepsze byłoby zamieszkanie razem i ciąża, nawet bez ślubu. Zawahałam się, zatrzymując w drzwiach.
– I zacznę pomieszczenie pawiami ozdabiać, co?
Krystyna omal nie zleciała ze schodów.
– Nie, tego bym już nie zniosła. No dobrze, z ciążą zaczekaj. Chociaż… Nie zaczniesz przecież rzygać od pierwszego dnia…? Ze trzy tygodnie to potrwa? Przez trzy tygodnie ten strych obskoczymy, bodaj tylko w weekendy…?
– Mam złe przeczucia – westchnęłam i zeszłam za nią.
Moje przeczucia się sprawdziły, w niedzielę po południu, rąk i nóg nie czując, zdołałyśmy usunąć prawie trzy czwarte kurzu i na tym się nasze osiągnięcia skończyły. Jedyne, do czego czułam się zdolna, to paść na zdewastowane łoże i zasnąć kamieniem, a Krystyna wyjawiała możliwości podobne. Na pomoc Kacperskich nie było co liczyć, Jędruś się uparł, pełen współczucia, ale stanowczy.
– Ja przysięgi dotrzymam – oznajmił zdecydowanie. – I własne dziecko wyklnę, gdyby mi ją złamało. Coś takiego, coraz lepiej to sobie przypominam, że nikt inny, tylko wy, z rodziny Przyleskich i Noirmontów, macie do tego prawo i na ręce wam patrzeć, niech Bóg broni. Może to jaka wstydliwa tajemnica, może przestępstwo, może skarb, ale nikt nie ma prawa nosa wtykać. Nie darmo wuj Florian nigdy się nie ożenił, a mnie adoptował.
– I co to ma do rzeczy? – spytał Henio. – To znaczy, ja nic nie mówię i nigdzie się nie pcham, po co mnie ojciec ma wyklinać, to uciążliwe zajęcie, ale jaki może być związek między tajemnicą Przyleskich a kawalerstwem pradziadka?
– Ciotecznego – przypomniała usłużnie Marta.
– Ciotecznego… Myślisz, że to pociecha?
– Może coś tam było nieślubne? – wysunął przypuszczenie Jurek, który mało gadał, ale świetnie się bawił. – Może my jesteśmy Przylescy, a Przylescy są w gruncie rzeczy Kacperscy? Może nikt nie ma prawa do niczego i trzeba to ukryć?
– Głupoty mówisz, synu, aż się coś robi – skarciła go ze zgorszeniem Elżusia.
Wszyscy razem siedzieliśmy przy niedzielnej kolacji, po której obie z Krystyną miałyśmy wracać do Warszawy. Na głodno Elżusia nie chciała nas wypuścić. Zastanowiłam się nad tymi supozycjami, nagle niepewna, czy nie przeoczyłam jakichś rodzinnych tajemnic.
– Nie – powiedziałam po uczciwym namyśle – takich rzeczy nie było, w Noirmont przeczytałam wszystko. I powiem wam, że aż się dziwię, jaka to była porządna rodzina. Dwie rodziny. Żenili się z miłości, wierni sobie byli, aż się niedobrze robiło, żadnych odskoków, żadnych zdrad. W waszej rodzinie to samo…
– No rzeczywiście – przerwała mi Krystyna jadowicie. – Szczególnie pani de Blivet dodaje nam blasku. Nie mówiąc już o tym, że na moje oko praprababcia Arabella wyrolowała pułkownika, zaś Marietta zręcznie wykończyła dwie osoby postronne. Historia mnie słabo interesuje, ale pamięć posiadam.
– Geny mogły przeskoczyć tylko z Arabelli! I to na nas, a nie na Kacperskich! Marietta w ogóle odpada, a reszta była w porządku. Poza tym już wam mówiłam, że idzie o skarb i, na litość boską, nie mówcie o tym nikomu!
– Nie powiemy! – zapewnili wszyscy Kacperscy chórem, patrząc na mnie do tego stopnia pytająco, że wręcz musiałam wdać się w bliższe szczegóły.
– Zginęło to ścierwo już dawno – kontynuowałam relację. – Podobno to my koniecznie mamy go odnaleźć, bo klejnot jest jakoby podwójny, my zaś bliźniaczki i prababcia Karolina uznała to za omen. Szukają tego barachła także potomkowie faceta, który uciekł do Ameryki…
W tym miejscu Marta podskoczyła.
– O Boże! Zapomniałam wam powiedzieć! Już wiem, kto kupił Przylesie, nazywa się Gurma, ten Amerykanin, Stanley Gurma. Z jubilerstwem nie ma nic wspólnego, w oponach samochodowych robił, a teraz wraca do Polski, bo wyjechał stąd już po wojnie, jako dziecko, a tatuś i mamusia, zanim umarli, kazali mu wrócić. Tyle się zdążyłam dowiedzieć. Ma żonę i dzieci.
Przez chwilę gapiłyśmy się na nią tępo. Jeśli wyjechał już po wojnie… Heaston mógł go w ogóle nie znać i znów napotkał przeszkodę, Przylesie zostało nabyte przez obcego człowieka… Musiał się nieszczęsny włamywać!
– A, niech go diabli wezmą! – rozzłościła się nagle Krystyna. – Niech się włamuje, aż go skręci, mam go dosyć! Tylko tu go nie wpuszczajcie, a my za tydzień wrócimy…
Nasz powrót za tydzień wypadł wielce dramatycznie.
Już we wtorek wyszło na jaw, że cholerna Izunia uparła się złapać Pawła. Przytomnie uczepiła się mnie, bo Paweł jej się migał, i wręcz nie mogłam spotkać się z nim bez niej. Ciemno w oczach mi się robiło aż do chwili, kiedy, wychodząc z knajpy, ohydna zaraza morowa skręciła nóżkę. Natychmiastowej ulgi nie doznałam, przeciwnie, szlag mnie trafił jak stąd do Australii i z powrotem, bo oczywiście nikt inny nie mógł jej prowadzić, tylko Paweł. Do domu odwieźć, okład wykonać, do snu ułożyć… On zaś z miganiem pofolgował, jak każdego normalnego mężczyznę bowiem ruszyły go łezki w pięknych oczkach i ta bezradność wdzięczna. Dziw, że od zgrzytania żaden ząb mi się nie złamał.
Też jednak nie byłam od macochy i udało mi się powstrzymać go od dalszych zabiegów leczniczych. Nie odbierałam telefonów, kulawa Izunia zatem bała się ryzykować wizytę, skoro mogło mnie nie być w domu. Zwabiłam go do siebie podstępnie i wówczas wybuchła awantura.
Już byłam prawie zdecydowana zastosować się do rady Krystyny w kwestii tej ciąży, ale uniemożliwił mi to radykalnie. Zamiast przystąpić do działań przydatnych, złym głosem poinformował mnie, że chciałby się wreszcie ustabilizować, ożenić i mieć dzieci i nie ma ochoty czekać z tym do późnej starości. Dzieci koniecznie, co najmniej dwie sztuki. Najbardziej, wyznaje to uczciwie, chciałby ożenić się ze mną, ale wstręty i opory, jakie prezentuję, zaczynają go napełniać zniechęceniem, a może nawet nieprzyjemną rozpaczą. Myślał, że jestem też uczciwa, tymczasem kręcę, po cholerę wybierałam z nim nową kuchnię, skoro nie zamierzam z niej korzystać…?! Dla innej baby? A innej babie mój wybór się nie spodoba i co wtedy…?
Kuchnią mnie lekko ogłuszył. Rzeczywiście, wybierałam jak dla siebie…
Niech się zatem wreszcie na coś zdecyduję, bo trzymam go w głupiej niepewności, a to jest nie do zniesienia. O co mi chodzi, u diabła?! Bierzmy, do cholery, ten ślub albo on do reszty przestanie wierzyć w jakiekolwiek moje uczucie do niego, bo o tak zwanej miłości nawet wspominać nie warto! Jak wygląda miłość, potrafiły mu już pokazać inne kobiety, a on, kretyn, takiego czegoś oczekiwał ode mnie…!!!
Załamałam się. Niczego nie pragnęłam bardziej niż ślubu z Pawłem, a te inne kobiety, to, oczywiście, Izunia. Dorwie go w końcu ta kochająca krowa. Do ołtarza byłam wleczona rzetelnie, więcej nie mogłam wymagać, ale ciągle czułam w nim tę kretyńską pewność, że główną zaletę dla każdej baby stanowi forsa. Gdyby zbiedniał…! Nie, idiotyzm, nie będę mu przecież życzyć zubożenia, gdybym ja się wzbogaciła…! I Izunia z tą swoją nóżką i milionami…
– Dobrze, kochanie – powiedziałam z anielską słodyczą.
Nie usłyszał. Robię z niego barana, ciągnę ku sobie i odpycham, co za cholera jakaś we mnie tkwi, zatruwam mu życie, zamiast je upiększać…
Pomyślałam, że Iza odwaliła niezłą robotę.
– Dobrze, kochanie!!! – ryknęłam straszliwym głosem.
Zatrzymał się nagle w swoim rozpędzie.
– Co…?
– Mówię, że dobrze. Zgadzam się. Możemy wziąć ślub.
– Poważnie mówisz…?
– Najpoważniej w świecie. Chcę cię za męża, chcę być dobrą żoną i wyobraź sobie, że nawet umiem gotować.
– Co to ma do rzeczy? Oszalałaś?
– Nie. Znam życie. Mężczyzna źle karmiony zniechęca się do swojej kobiety, nawet jeśli przedtem kochał ją nad życie. Możemy wziąć ten ślub za dwa miesiące.
– Wystarczy jeden. Chociaż wolałbym za tydzień.
– Ja chcę dwa, Pawełku… No dobrze, powiem ci to, co dotychczas ukrywałam. Mam w perspektywie posag, a ty przecież nie uwierzysz, że cię kocham bezinteresownie, jeśli nie przebiję Onassissa. Pieniądze padają na umysł.
– Zdaje się, że brak pieniędzy pada na umysł bardziej. Nie mów bzdur. Co to ma za znaczenie, jak mnie kochasz, nawet gdybyś tylko udawała, że mnie kochasz, udawaj, byle dobrze… No owszem, powiedzmy, że taka, na przykład, Iza udawać nie musi…
W tym miejscu coś mi się zrobiło w sobie.
– … ale wolę ciebie. Miesiąc. Albo, przysięgam Bogu, przestanę ci wierzyć, bo nic z tego zrozumieć nie mogę. Dobra, powiem ci prawdę, zacząłem już mieć kretyńskie podejrzenia, wynająłem ludzi i sprawdziłem cię…
Jakim sposobem udało mi się nie udusić na poczekaniu, sama nie mogłam pojąć. Głosu mi w każdym razie zabrakło.
– … szlag mnie nie trafił tylko przez przypadek, donieśli, że się spotykasz z jakimś facetem akurat w momencie, kiedy byłaś u mnie, więc zgadłem, że to nie ty, tylko twoja siostra. Ty, jako taka, nie masz nikogo innego, nie obrażaj się, zależy mi na tobie jak cholera, w tym stanie można stracić rozum, musiałem wiedzieć, na czym stoję, bo dlaczego, psiakrew, nie chcesz wyjść za mnie za mąż…?