Nie miałam tak dobrze. Też pozwoliłam sobie na telefon, ale głównie przepełniały mnie niepokój i niepewność, aczkolwiek nikłe szanse wyjścia jawiły mi się z półki na półkę…
Te nasze pierwsze małżeństwa, entuzjastycznie zawarte… Okropne rozczarowanie, bunt, rozwód, następne lata, nieufność i ostrożność, tęsknota do właściwego mężczyzny… Głupie próby i zniechęcenie. Wszystko to miałam za sobą, trafiłam nareszcie na obiekt, zdawałoby się, właściwy i rozdzielało mnie z nim życie, a może wcale nie życie, tylko charakter…
Spadek po prababci dostarczył nadziei, ale na razie tylko nadziei…
Na Brantome'a trafiła Krystyna na ścianie za stołem. Siedziałam akurat przy nim, porządkując, dla chwili wytchnienia, katalogowe fiszki. Potraktowałyśmy sprawę poważnie i zdecydowałyśmy się na katalogi podwójne, jeden ogólny, a drugi w kawałkach, przyczepiony do półek i szaf. Widniejące w perspektywie przepisanie wszystkiego też stanowiło niezłą robotę, ale Krystyna uparła się kupić przedtem jeśli już nie komputer, to chociaż elektryczną maszynę do pisania. Przyznałam jej słuszność.
Na stole leżał już cały stos rozmaitych dzieł, zawierających w sobie upragnione informacje przyrodnicze. Krystyna szalała ze szczęścia, twierdząc, że ma dla Andrzeja istne skarby wiedzy, ale przestała to przepisywać. Musiałaby później przepisywać jeszcze raz, na maszynie, dała zatem spokój robocie głupiego, gromadząc to tylko w jednym miejscu i wtykając, gdzie należało, zakładki. Z łatwością umiałam sobie wyobrazić, w jakiej fazie znajdowałaby się któraś prababcia, gdyby zechciała przepisywać to od razu i porządnie. W szczątkowej pod każdym względem. Nic dziwnego, że żadna do tego miejsca nie doszła.
Doszła za to Krystyna.
– Ty, Joaśka! – zawołała za moimi plecami głosem wyraźnie rozweselonym. – Niech ja się skicham, pornografia! Istniało coś takiego w średniowieczu? Wypisz, wymaluj, jak współczesna, tyle że rysuneczki, a nie zdjęcia! Nie do wiary!
Równocześnie coś mi sfrunęło na ramię, jakaś zapisana kartka. Złapałam ją odruchowo i obejrzałam się na Kryśkę. Podeszła do stołu, odwracając kartki, rozśmieszona.
– To nie średniowiecze, tylko renesans – skorygowałam od pierwszego rzutu oka – Żywoty pań swawolnych. Pokaż… Fakt, pomysły mieli niezłe.
– Zdaje się, że coś mi z tego wyleciało – zauważyła moja siostra z roztargnieniem, przeglądając nadal frywolne dzieło. – A, złapałaś… No, wygląda mi na to, że epoka rzeczywiście była mocno rozrywkowa… Opisz to, skoro już tu siedzisz. Szczególnie że po włosku. Co tam jest, na tej kartce?
Rozłożyłam podwójną kartkę, gęsto zapisaną ze wszystkich stron.
– Korespondencja naszych przodków – mruknęłam i zaczęłam czytać.
W chwilę potem czytałyśmy już obie, zainteresowane znacznie bardziej niż przy renesansowej pornografii.
„Drogi mój przyjacielu – pisał ktoś pismem staroświeckim i nieco wyblakłym. – Spełniłem twoje życzenie i postarałem się o szczegóły tej całej historii. Faktem jest, że wicehrabia de Noirmont postąpił dość lekkomyślnie, ale z przykrością muszę stwierdzić, że pani de Blivet też nie była bez winy. Jednakże to wicehrabia odstąpił ją radży Biharu i dostał za nią największy diament świata, tak zwany Wielki Diament. Pani de Blivet wydawała się obrażona, a co się z nią dalej stało, nie wiadomo. Wicehrabia natomiast stracił ów diament, bezsprzecznie należący do niego, skoro stanowił dobrowolną zapłatę. Był ranny w czasie szturmu, wyniesiono go z bitwy i już powoli wraca do zdrowia, ale bez diamentu. Ktoś go zrabował, tak sądziliśmy. A otóż byłem przypadkowym świadkiem sceny, dającej wiele do myślenia. W czasie transportu rannych ku wybrzeżu przyplątał się krajowiec, szukał wicehrabiego, usłyszałem słowa, jakie mu przekazał w imieniu radży, czego nie poczytuję sobie za ujmę, bo stało się to rzeczywiście absolutnym, niezawinionym przeze mnie przypadkiem. Musieli być zaprzyjaźnieni, co wyraźnie świadczy o skrytych powiązaniach, ale dajmy spokój polityce. Rzekł mu takie słowa: «Twoją własność ukryłem razem z moją w świątyni Siwy. Oto słowa mego pana». Wicehrabia, mimo słabości, okazał żywe poruszenie, ale posłaniec znikł od razu. Wydaje mi się, że chodziło o diament, a wicehrabia zna ową świątynię. Może jeszcze odzyska swój kamień, co będę uważał za wielką niesprawiedliwość, bo pani de Blivet, mimo wszystko, nie była jego własnością.
Nasze tereny zajęli Anglicy. Niejaki kapitan Blackhill…"
Na tym list się urywał. Popatrzyłyśmy na siebie.
– Ejże…? – powiedziała Krystyna podejrzliwie.
Wiedziałam, co ma na myśli.
– Sądzisz…? – spytałam niepewnie. Usiadła koło mnie i ze zmarszczonymi brwiami zaczęła ponownie studiować kartkę.
– Odnoszę wrażenie, że niejaki kapitan Blackhill zalicza się do naszych przodków – zauważyła cierpko. – Panieńskie nazwisko prababci Karoliny, wpadło mi w oko w testamencie…
Podniosłam się bez słowa, udałam na górę i przyniosłam kserokopię testamentu prababci.
„Ja, Karolina de Noirmont, de domo Blackhill"…
– Jeden pradziadek podwędził diament drugiego pradziadka…? – powiedziałam z dużym powątpiewaniem.
Krystyna spróbowała pokiwać się na krześle, ale było zbyt ciężkie. W zadumie wpatrywała się w ścianę naprzeciwko.
– Ciekawe. On nie zginał. Jest. Może go odnajdziecie. Nie cytuję prababci, streszczam. Wielki majątek. Nie widzi ci się przypadkiem, że prababcia miała na myśli ówże diament, rodzinny podwójnie? Co za różnica w końcu, który z naszych pradziadków zdołał nim zawładnąć?
– Wnioskując z radży Biharu, wydarzenie miało miejsce w Indiach – odparłam, również popadając w zamyślenie. – Kto wie? A może…?
Znów popatrzyłyśmy na siebie, rozumiejąc się bez słów. Korespondencja tajemniczego nadawcy, skierowana do równie tajemniczego adresata, rysowała na horyzoncie wielkie nadzieje.
Siedziałyśmy obok siebie bardzo długo w milczeniu, a w środku coś nam rosło i wręcz czułam, jak w niej rosło to samo co we mnie. Niemożliwe było uwierzyć tak od razu w równie imponującą tajemnicę przodków. Nikt za naszego życia o niczym takim nie wspominał, nikt o żadnym diamencie nie wiedział, żadne słowo na ten temat do naszych uszu nie dotarło. Osobliwy list stanowił zaskoczenie i gdyby nie zostały w nim wymienione doskonale nam znane nazwiska, potraktowałybyśmy go lekceważąco. Ale od razu skojarzył się ostro z tą dziwną, pośmiertną korespondencją prababci, skierowaną do jej prawnuczek, i jakby rzucił się na nas.
Wicehrabia de Noirmont, niewątpliwie nasz przodek, wywinął jakiś numer z podejrzaną damą, pozbywając się jej nader korzystnie. Ekwiwalent za damę, wbrew pozorom, nie przepadł. Gdzieś tam został zabezpieczony. No i co? Wrócił do niego czy nie…?
No i prababcia Karolina zapierała się zadnimi łapami, że on jest. Zapierała się, co prawda, fragmentarycznie i w sposób niejasny, ale uparcie nawiązywała do niego, zwalając w dodatku na nas jakby klątwę, czy też przeznaczenie. Miałyśmy go odnaleźć, załatwiwszy bibliotekę, co ma piernik do wiatraka, wrócił do pradziadka i został ukryty w bibliotece…? Nonsens, w co drugim kawałku listu prababcia twierdziła, że go tu nie ma, gdzie w tym sens, gdzie logika?! Ale może jednak, mimo wszystko, pisząc owe tajemnicze słowa, miała na myśli coś, co nosiło nazwę Wielkiego Diamentu i co powinno należeć do rodziny? I nam przypadło w spadku…?
Poczułam, jak robi mi się gorąco i dreszcz przeleciał mi po kręgosłupie. Jak on napisał, ten nadawca…? Największy diament świata…
Ciekawe, jaki rozmiar może mieć największy diament świata…
– Cullinan ważył pi razy oko przeszło trzy kilo – wymamrotała nagle Krystyna. – Porąbali go na kawałki.
Spojrzałam na nią z roztargnieniem. Znów nasza myśl biegła tą samą drogą. Uczynić założenie, że coś takiego istnieje i spróbować odnaleźć? Nęcące, owszem, ale głupie, kto w dzisiejszych czasach trafia na wielkie diamenty, poniewierające się po kątach, on już pewnie dawno przepadł w mrokach historii. Jednakże należałoby się zastanowić…
– Kto do kogo, do cholery, pisał ten list? – zaczęła Krystyna po chwili. – Pradziadek de Noirmont występuje tu jako osoba trzecia. Skąd to się tu wzięło?
Doznałam czegoś w rodzaju jasnowidzenia.
– Adresatem był wielbiciel pani de Blivet – powiedziałam w natchnieniu. – Przybył do naszego pradziadka i rzucił mu korespondencję w twarz, żądając pojedynku. Co do pojedynku, nie mam zdania, ale pradziadek czytał sobie akurat Brantome'a dla rozrywki, może jeszcze nie wydobrzał po egzotycznych bitwach, listu użył jako zakładki. I cześć. Zostało.
– Może masz rację, nie będę się sprzeczać. Korci mnie prababcia…
– W jakim sensie?
– Tak mi się wydaje, że musiała wiedzieć więcej niż ujawniła w tym dziwnym liście do nas. Skąd…? Nie z tego przecież…?
Potrząsnęła trzymanym w ręku arkusikiem. Już otworzyłam usta, żeby zadać głupie pytanie, ale okazało się, że nie ma potrzeby, znów zgadłam, co ma na myśli. Do Brantome'a prababcia nie dotarła i korespondencji przodka nie czytała, gdyby znalazła list, nie zostawiłaby go w książce, bądź co bądź był to cenny dokument, świadczący o prawie własności.
– Miło ze strony pradziadka, że nie rąbnął klejnotu w wirze bitwy, mordując radżę – zauważyłam marginesowo. – Zdaje się, że nasi protoplasci, oddając się lekturze, nagminnie zostawiali w niej zakładki z tego, co mieli pod ręką. Co tam było? Zaproszenie na piknik…
– Pół zaproszenia.
– W Molierze, o ile pamiętam…
– I cała kartka dziękczynnych głupot…
W części nie tkniętej poszukiwaniem zapisków istotnie znalazłyśmy kawałki korespondencji, tkwiącej od wieków między kartkami książek. W części przejrzanej nie było nic. Nie stanowiło to wprawdzie żadnego dowodu, ale pozwalało na supozycje.
– Zabytkowej korespondencji, ogólnie rzecz biorąc, powinno być tu więcej… – zaczęłam, ale Krystyna mi przerwała.
– Mnie ten diament interesuje – oznajmiła stanowczo. – Przemawiają do mnie nadzieje prababci, a kto wie, może i rzeczywiście on gdzieś istnieje i uda nam się go znaleźć. Spróbowałabym… Co ty na to?