Rand podskoczył w miejscu, przypomniawszy sobie, że nadal jest nagi.
— Skończyłem — krzyknął. — Pokój, nie wchodź tu! Pośpiesznie zgarnął to wszystko, co dotychczas nosił, buty i całą resztę.
— Już idę! — Ukryty za drzwiami, uchylił je na tyle, by móc wcisnąć tobołek w ramiona shatayan. — To wszystko.
Usiłowała zajrzeć przez szparę.
— Jesteś pewien? Moiraine Sedai powiedziała, że wszystko. Może jednak rzucę okiem...
— To wszystko — warknął. — Słowo daję! — Zatrzasnął ramieniem drzwi, tuż przed jej twarzą, z drugiej strony usłyszał śmiech.
Mrucząc do siebie, ubrał się pośpiesznie. Nie chciał, by któraś z nich znalazła sobie wymówkę, by móc się jednak wcisnąć do pokoju. Szare spodnie okazały się bardziej obcisłe niż wszystkie, które przedtem nosił, lecz nie mniej wygodne, a koszula z bufiastymi rękawami swą białością zadowoliłaby w dniu prania wszystkie gospodynie z Pola Emonda. Wysokie do kolan buty pasowały tak, jakby je nosił od roku. Miał nadzieję, że to dzieło dobrego szewca, a nie Aes Sedai.
Z wszystkich tych rzeczy można było zrobić tłumok wielki jak on sam. Jednakże zdążył na nowo przywyknąć do wygody czystych koszul, nie noszenia tych samych spodni dzień po dniu, aż w końcu od potu i brudu robiły się tak sztywne jak buty. Wyjął z komody sakwy, wepchnął do nich tyle, ile się dało, po czym niechętnie rozłożył wymyślny płaszcz na łóżku i rzucił na niego jeszcze kilka sztuk koszul i spodni. Złożony w tobołek, z niebezpiecznym znakiem węża ukrytym w środku, i obwiązany sznurkiem zakończonym pętlą, dzięki czemu można go było zawiesić na ramieniu, niczym się nie różnił od pakunków, jakie widywał w drodze na grzbietach innych młodych ludzi.
Przez otwory strzelnicze dobiegły go głosy trąb, tych, które brzmiały triumfalnie za murami miast i tych, które im odpowiedziały z wież twierdzy.
— Wypruję te hafty, jak będę miał czas — mruknął. Widywał kobiety wypruwające hafty, gdy popełniły błąd albo postanowiły zmienić wzór i nie wyglądało to na coś specjalnie trudnego.
Resztę ubrań, a właściwie ich większość, wepchnął z powrotem do szafy. Lepiej nie zostawiać śladów ucieczki, oczywistych dla pierwszej lepszej osoby, która wetknie tu głowę po jego wyjściu.
Wciąż marszcząc czoło, ukląkł przy łóżku. W wykładanych kaflami postumentach, na których wspierały się łóżka, mieściły się niewielkie paleniska, w najzimniejsze shienarańskie noce rozpalano w nich ogień, ogrzewający śpiącego. Noce o tej porze roku były nadal zimniejsze niż przywykł, ale koce wystarczały, żeby się ogrzać. Otworzył drzwiczki paleniska i wyjął zeń tobołek, którego nie mógł tu zostawić. Ucieszył się, że Elansu nie przyszło do głowy, że ktoś mógłby tam trzymać jakieś rzeczy.
Ułożył tobołek na łożu i rozwiązawszy sznurek z jednej strony, częściowo go rozwinął. Płaszcz barda, wywrócony na lewą stronę, by ukryć setki pokrywających go łatek, łatek o wszelkich kolorach i rozmiarach, jakie można było sobie wyobrazić. Sam płaszcz był w dobrym stanie, łatki wskazywały, że to własność barda. Ze była to kiedyś własność barda.
Płaszcz chronił dwie skrzynki z twardej skóry. W większej mieściła się harfa, której nigdy nie dotknął.
„Harfa nigdy nie była przeznaczona dla niezdarnych palców farmera, chłopcze.”
Druga skrzynka, długa i wąska, zawierała ozdobiony złotem i srebrem flet, za pomocą którego, od czasu wyjazdu z domu, nieraz zarobił na wieczorny posiłek i łóżko. Thom Merrilin nauczył go grać na flecie, jeszcze zanim zginął. Rand nie potrafił dotknąć tego instrumentu, nie przypomniawszy sobie Thoma, z tymi jego przenikliwymi, niebieskimi oczami i długimi, siwymi wąsami, jak wciska mu do rąk zwinięty płaszcz i krzyczy, że ma uciekać. A potem Thom sam rzucił się, wymachując magicznie nożami, jakby robił przedstawienie, prosto na Myrddraala, który nadchodził, żeby ich zabić.
Wzdrygając się, zawiązał tobołek z powrotem.
— To by było wszystko. — Myśląc o wietrze na szczycie wieży, dodał: — Dziwne rzeczy mogą się dziać tak blisko Ugoru.
Nie bardzo wiedział, czy wierzy w to, o co najwyraźniej chodziło Lanowi. W każdym razie, bez względu nawet na wizytę Zasiadającej na Tronie Amyrlin, już dawno temu powinien był zniknąć z Fal Dara.
Nałożył na siebie kaftan, który zostawił na wierzchu — ciemnozielony, przypominał mu lasy z jego rodzinnej okolicy, należącą do Tama farmę Westwood, w której się wychował i gdzie nauczył się pływać — przypasał miecz ze znakiem czapli, a do drugiego boku wypełniony strzałami kołczan. Nie naciągnięty łuk stał w kącie, obok łuków Mata i Perrina, wyższy od niego o dwie dłonie. Zrobił go sam po przybyciu do Fal Dara i oprócz niego tylko Lan i Perrin potrafili go naciągnąć. Wsunął zrolowaną derkę i nowy płaszcz do pętli przy tobołkach, zarzucił obydwa na lewe ramię, na ich szczyt wrzucił torby i chwycił łuk.
„Ramię od łuku musi być wolne — pomyślał. — Niech im się wydaje, że jestem groźny. Może ktoś tak pomyśli.” Przez szparę w drzwiach widać było zupełnie pusty hol, przemierzył go pośpiesznie służący w odświętnym stroju, ale nawet nie zerknął w stronę Randa. Gdy tylko gwałtowne kroki mężczyzny ucichły, Rand wymknął się na korytarz.
Próbował iść normalnym, zwykłym krokiem, wiedział jednak, że z tymi torbami na ramieniu i tobołkiem na grzbiecie wygląda jak człowiek, który wybiera się w podróż, z której nie ma zamiaru wracać. Znowu rozległo się brzmienie trąb, lecz tutaj w twierdzy ich odgłos był znacznie cichszy.
Swego konia, potężnego gniadosza, trzymał w północnej stajni, zwanej Stajnią Lorda, w pobliżu bramy, której używał lord Agelmar, gdy udawał się na przejażdżkę. Dzisiaj jednak ani lord Agelmar, ani nikt z jego rodziny z pewnością nigdzie się nie wybierał, więc w stajniach najpewniej byli tylko chłopcy stajenni. Od pokoju Randa do Stajni Lorda szło się na dwa sposoby. Jedna droga wiodła dookoła całej twierdzy, obok prywatnego ogrodu lorda Agelmara, potem przez przeciwległe skrzydło i kuźnię, prawdopodobnie również teraz pustą. Gdyby tą drogą chciał dotrzeć do swego konia, straciłby dokładnie tyle czasu, ile trzeba na wydanie rozkazów i rozpoczęcie poszukiwań. Druga droga była znacznie krótsza, prowadziła przez zewnętrzny podwórzec, do którego właśnie w tej chwili zbliżała się Zasiadająca na Tronie Amyrlin, której towarzyszyło co najmniej kilkanaście Aes Sedai.
Na samą myśl dostał gęsiej skórki, na resztę życia miał dosyć Aes Sedai. Już jedna wystarczyła, by człowiek postradał zmysły. Mówiły o tym wszystkie opowieści, a on przekonał się o tym na własnej skórze. Nie zdziwił się jednak, gdy nogi same poniosły go w stronę zewnętrznego podwórca. Nigdy nie zobaczy legendarnego Tar Valon — nie mógł sobie pozwolić na takie ryzyko ani teraz, ani później — ale może uda mu się choć zerknąć na Zasiadającą na Tronie Amyrlin, zanim ucieknie. To będzie tak, jakby oglądał królową.
„Nie stanie się nic strasznego, jeśli tylko popatrzę, z daleka. Nie będę się zatrzymywał i zniknę, zanim ona się zorientuje, że tu w ogóle byłem.”
Otworzył ciężkie, obite żelazem drzwi prowadzące na zewnętrzny podwórzec i stanął w samym środku wielkiej ciszy. Na szczytach wszystkich murów wyrastał ludzki las, żołnierze z włosami związanymi w kity na czubkach głów, służący w galowym przyodziewku, posługacze nadal zaplamieni nieczystościami, wszyscy ściśnięci w wielkiej zażyłości, dzieci siedziały na ramionach dorosłych, by móc patrzeć ponad ich głowami, albo wciśnięte w tłum wyzierały spomiędzy talii i kolan. Zatłoczone przez łuczników balkony przypominały beczki pełne jabłek, twarze wyglądały nawet z wąskich otworów strzelniczych. Cały dziedziniec otaczała ludzka masa, zbita niczym jeszcze jeden mur. Wszyscy patrzyli i czekali w milczeniu.