Zaczęła jednak schodzić w dół, jakby mimo wszystko nie straciła pewności, dziewczęta ruszyły w ślad za nią. I rzeczywiście, małe drzwiczki na samym dole wychodziły na zakurzony dziedziniec, gdzie nowicjuszki mogły trzymać swe konie do czasu, aż znowu ich będą potrzebowały, a na ogół zdarzało się to nie wcześniej, niż wtedy, gdy zostawały Przyjętymi albo gdy odsyłano je do domu. Za ich plecami wznosiło się połyskliwe cielsko Wieży, zajmujące obszar liczący wiele hajdów ziemi, otoczone murami wyższymi od murów miasta.
Nynaeve wkroczyła do stajni takim krokiem, jakby była jej właścicielką. W środku czuło się czystą woń siana i koni, w głąb wnętrza biegły dwa rzędy przegród, niknące w cieniach pokratkowanych światłem padającym z otworów wentylacyjnych w górze. O dziwo, kudłata Bela i szara klacz Nynaeve stały w przegrodach blisko wejścia. Na widok Egwene Bela wystawiła pysk ponad drzwiczkami przegrody cicho zarżała. Zastały tylko jednego stajennego, wyglądał sympatycznie i miał brodę przeplecioną pasemkami siwizny. Żuł źdźbło siana.
— Prosimy o osiodłanie naszych koni — powiedziała mu Nynaeve swym najbardziej rozkazującym tonem. — To te dwa. Min, poszukajcie z Elayne swoich wierzchowców.
Min postawiła sakwy na podłodze i pociągnęła Elayne w głąb stajni.
Stajenny obejrzał się za nimi, marszcząc czoło, potem powoli wyjął słomkę z ust.
— To chyba jakaś pomyłka, moja pani. Te zwierzęta...
— ...należą do nas — odparła apodyktycznym tonem Nynaeve, krzyżując ręce w taki sposób, że pierścień z wężem mocno rzucał się w oczy. — Osiodłaj je natychmiast.
Egwene wstrzymała oddech — na tym właśnie polegał ich plan, że gdy już nie będzie innego wyjścia, Nynaeve będzie udawała Aes Sedai przed kimś, kto im sprawi trudności, a na coś takiego da się nabrać. Oczywiście nie przed jakąś Aes Sedai, Przyjętą ani nawet nowicjuszką, ale przed stajennym...
Mężczyzna zamrugał oczami na widok pierścienia, potem spojrzał na samą Nynaeve.
— Mówiono mi, że będą dwie — powiedział, takim tonem, jakby pierścień nie wywarł na nim żadnego wrażenia. — Jedna Przyjęta i jedna nowicjuszka. Nic nie mówiono o czterech.
Egwene miała ochotę się roześmiać. To jasne, że Liandrin nigdy by nie wpadła na to, że będą w stanie wydostać konie na własną rękę.
Nynaeve wyglądała na rozczarowaną, a jej głos nabrał ostrości.
— Wyprowadzisz te konie i osiodłasz, bo inaczej Liandrin będzie cię musiała uzdrawiać, nie wiadomo tylko, czy zechce.
Stajenny powtórzył bezgłośnie imię Liandrin, ale wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Nynaeve i zajął się końmi, mruknąwszy coś tylko pod nosem, tak cicho, że nie słyszał tego nikt oprócz niego samego. Min i Elayne wróciły ze swymi wierzchowcami dokładnie w chwili, gdy już kończył zacieśniać drugi popręg. Min prowadziła wysokiego wałacha o sierści barwy kurzu, Elayne gniadą klacz z giętym w łuk karkiem.
Gdy już dosiadły koni, Nynaeve ponownie przemówiła do stajennego.
— Bez wątpienia nakazano ci zachować to wszystko w tajemnicy. Tu się nic nie zmieniło, niezależnie od tego czy jest nas dwie, czy sto. Jeśli myślisz inaczej, to pomyśl, co zrobi Liandrin, jeśli wygadasz się z tym, o czym kazano ci milczeć.
Na odjezdnym Elayne cisnęła monetę w stronę mężczyzny i wymamrotała:
— To za fatygę, dobry człowieku. Dobrze się spisałeś. — Na zewnątrz stajni pochwyciła spojrzenie Egwene i uśmiechnęła się. — Matka zawsze powtarza, że kij i miód zawsze odnoszą lepszy skutek niż sam kij.
— Mam nadzieję, że nie będziemy potrzebowały ani jednego, ani drugiego przy strażach — odparła Egwene. — Liczę, że Liandrin też ich uprzedziła.
Jednakże przy bramie Tarlomen, osadzonej od południa w wysokim murze otaczającym tereny Wieży, wcale się nie wyjaśniło, czy ktoś uprzedził strażników. Nakazali czterem kobietom jechać dalej, bez jednego spojrzenia i zwyczajowego ukłonu. Strażnicy obowiązani byli nie wpuszczać na teren Wieży żadnych podejrzanych osób, najwyraźniej nie wydano im rozkazu zatrzymywania kogoś w środku.
Chłodny wiatr, wiejący od rzeki, stanowił dobry pretekst do nakrycia głów kapturami, gdy niespiesznie przemierzały ulice miasta. Brzęk kopyt ich koni na bruku ginął w gwarze tłumów wypełniających ulice i dźwiękach muzyki, która dochodziła z niektórych, mijanych po drodze budynków. Ludzie ubrani w stroje z wszystkich krajów, począwszy od ciemnej, ponurej mody Cairhien, a skończywszy na jasnych, żywych barwach ludu wędrowców, niczym rzeka opływająca skałę rozdzielali się na dwa strumienie przed kobietami na koniach, ale i tak nie mogły się przemieszczać szybciej niż wolnym, spacerowym krokiem.
Egwene zupełnie nie zwracała uwagi na bajeczne wieże, z ich powietrznymi mostami, ani na budynki, które bardziej wypominały załamujące się fale, wyrzeźbione przez wiatr wzgórza albo dziwaczne muszle, niż konstrukcje wyciosane Z kamienia. Aes Sedai często wyprawiały się do miasta j w tym tłumie mogły spotkać się twarzą w twarz z taką, która je znała. Po pewnym czasie zauważyła, że jej towarzyszki również rozglądają się bacznie, ale poczuła coś więcej niż przebłysk ulgi, gdy w zasięgu wzroku dostrzegła gaj ogirów.
Nad dachami pojawiły się już Wielkie Drzewa, rozłożyste korony o średnicach liczących bez mała sto piędzi. ogromne dęby, wiązy, drzewa skórzane i jodły całkiem przy nich ginęły. Gaj, w przekroju mierzący dobre dwie mile, otaczało coś na kształt muru, nie kończący się szereg skręconych spiralnie, kamiennych łuków, każdy o wysokości pięciu piędzi i dwa razy grubszy. Po ulicy biegnącej od zewnętrznej strony przemieszczali się z hałasem wozy i ludzie, natomiast obszar skryty za murem porastał rodzaj dzikiej puszczy. Gaj nie miał ani wyglądu ujarzmionego parku, ani też całkowitej przypadkowości leśnych ostępów. Stanowił raczej ideał natury, jakby doskonały las, najpiękniejszy las, jaki tylko można było sobie wyobrazić. Część liści już zaczynała zmieniać barwę, a zdaniem Egwene nawet niewielkie plamki pomarańczu, żółci i czerwieni na zielonym tle wyglądały dokładnie tak, jak powinna wyglądać jesień.
Pod otwartymi łukami przechodziło niewielu ludzi i nikt nie spojrzał po raz wtóry, gdy pod drzewami przejechały cztery kobiety. Miasto szybko zniknęło z widoku, nawet jego odgłosy przycichły, po chwili całkowicie zagłuszone przez gaj. Po pokonaniu przestrzeni dziesięciu kroków wydawało się, że oddaliły się o całe mile od najbliższej osady.
— Północny skraj gaju, powiedziano nam — mruknęła Nynaeve, rozglądając się uważnie dookoła. — Nie ma innego punktu dalej wysuniętego na północ niż...
Urwała, ponieważ zza kępy czarnego bzu wypadła cwałem klacz o połyskliwej, ciemnej sierści z jeźdźcem na grzbiecie i lekko obciążony juczny koń.
Ciemna klacz wierzgnęła, przebierając kopytami w powietrzu, gdy Liandrin gwałtownie ściągnęła wodze. Furia, w którą przeoblekła się twarz Aes Sedai, przypominała maskę.
— Powiedziałam, że nie nie macie nikomu o tym mówić! Nikomu!
Egwene zauważyła ze zdziwieniem, że juczny koń niesie na swoim grzbiecie latarnie na długich tykach.
— To przyjaciółki — zaczęła Nynaeve, prostując plecy, lecz w słowo weszła jej Elayne.
— Wybacz nam, Liandrin Sedai. One nam o niczym nie powiedziały, myśmy was podsłuchały. Nie chciałyśmy słyszeć tego, czego nam nie wolno, ale niestety podsłuchałyśmy. My też chcemy pomóc Randowi al’Thorowi. I naturalnie również pozostałym chłopcom — dodała szybko.
Liandrin przyjrzała się badawczo Elayne i Min. Promienie późnego, popołudniowego słońca, padające ukośnie między gałęziami, ocieniało ich skryte pod kapturami twarze.