Выбрать главу

— No dobrze — odezwała się w końcu, nie przestając mierzyć ich wzrokiem. — Poczyniłam przygotowania, by zajęto się wami dwoma, ale skoro tu już jesteście, to nie ma odwrotu. Wszystko jedno, czy w tę podróż wybiorą się dwie, czy cztery.

— Zajęto się nami, Liandrin Sedai? — spytała Elayne.

— Nie rozumiem.

— Dziecko, wiadomo, że ty i ta druga przyjaźnicie się z tymi dwoma. Nie pomyślałaś o tych, które by was wzięły na spytki po odkryciu ich zniknięcia? Sądzisz, że Czarne Ajah obeszłyby się z tobą łagodnie tylko dlatego, że jesteś następczynią tronu? Gdybyś pozostała w Białej Wieży, mogłabyś nie przeżyć najbliższej nocy.

To kazało im wszystkim na chwilę umilknąć, a Liandrin zawróciła konia i zawołała:

— Za mną!

Aes Sedai powiodła je w głąb gaju, aż w końcu dotarły do wysokiego płotu wykonanego z grubych żelaznych prętów, zwieńczonych szpalerem ostrych jak brzytwa szpikulców. W ogrodzeniu osadzona była brama, zamknięta na wielki zamek. Liandrin otworzyła go kluczem, wyciągniętym z kieszeni płaszcza, kazała im wejść do środka, zamknęła zamek z powrotem i natychmiast pogalopowała przed siebie. Gdzieś z górnych gałęzi odezwała się na ich widok wiewiórka, w oddali rozniosło się dźwięczne postukiwanie dzięcioła.

— Dokąd jedziemy? — spytała ostrym tonem Nynaeve. Gdy Liandrin nie odpowiedziała, popatrzyła gniewnie na pozostałe kobiety. — Dlaczego zagłębiamy się w ten las? Powinnyśmy przekroczyć jakiś most albo wsiąść na statek, skoro mamy wyjechać z Tar Valon, a przecież żadnych mostów ani statków nie ma w...

— To tutaj — obwieściła Liandrin. — To ogrodzenie stanowi barierę dla tych, którzy mogliby sobie przysporzyć nieszczęścia, nas jednak przywiodła tu dzisiaj konieczność.

W miejscu, w którym wskazała ręką, stała wysoka, gruba płyta, najprawdopodobniej kamienna, ustawiona na jednym z boków, z jednej strony pokryta plątaniną rzeźbionych pnączy i liści.

Egwene poczuła, jak coś ją ściska w gardle. Wiedziała już, po co Liandrin zabrała latarnie, ale ta wiedza bynajmniej jej nie uradowała. Usłyszała szept Nynaeve:

— Brama.

Obydwie aż za dobrze pamiętały, czym są drogi.

— Już kiedyś to zrobiłyśmy — wytłumaczyła nie tylko sobie, lecz również Nynaeve. — Możemy to zrobić jeszcze raz.

„Skoro Rand i tamci nas potrzebują, to my musimy im pomóc. Tylko to jest ważne”.

— Czy to naprawdę...? — zaczęła Min zdławionym głosem, ale nie potrafiła skończyć.

— Brama — wyrzuciła bez tchu Elayne. — Myślałam, że dróg nie wolno używać. W każdym razie wydawało mi się, że to zabronione.

Liandrin zsiadła już z konia i wyjęła liść avendesory spomiędzy rzeźbień. Skrzydła bramy, niczym ogromne drzwi utkane z liściastych pnączy, zaczęły się rozchylać, odsłaniając coś, co przypominało mętne srebrzyste lustro, ukazujące ich niewyraźne odbicia.

— Nie musicie tu wchodzić — powiedziała Liandrin. — Możecie tu na mnie zaczekać, ukryte bezpiecznie za ogrodzeniem, póki po was nie wrócę. Chyba że wcześniej znajdą was Czarne Ajah.

Uśmiech Aes Sedai nie należał do miłych. Brama za jej plecami otworzyła się już na pełną szerokość i znieruchomiała.

— Wcale nie powiedziałam, że nie pójdę — odparła Elayne, spojrzała jednak z wahaniem na cienisty las.

— Skoro mamy to zrobić — wychrypiała Min — to zróbmy. — Wpatrywała się w bramę, a Egwene wydawało się, że słyszy, jak mruknęła: — Niech cię Światłość spali, Randzie al’Thor.

— Ja powinnam wejść na końcu — oświadczyła Liandrin. — Wejdźcie wszystkie do środka. Ja pójdę za wami. — Sama też badała teraz wzrokiem las, jakby przyszło jej nagle do głowy, że ktoś mógłby je śledzić. — Szybko! Szybko!

Egwene nie wiedziała, co Liandrin spodziewała się zobaczyć, gdyby jednak ktoś się teraz pojawił, najprawdopodobniej nie pozwoliłby im wejść do bramy.

„Rand, ty wełnianogłowy idioto — pomyślała — dlaczego choć raz nie mógłbyś popaść w takie tarapaty, przez które nie musiałabym się zachowywać jak bohaterka opowieści?”

Wbiła pięty w boki Beli i kudłata klacz, udręczona zbyt długim pobytem w stajni, skoczyła do przodu.

— Powoli! — krzyknęła Nynaeve, ale było za późno.

Egwene i Bela pomknęły w stronę swoich niewyraźnych odbić, dwa kudłate konie zetknęły się chrapami, jakby stapiały się z sobą. Po chwili Egwene przeżyła lodowaty wstrząs, gdy zaczęła się łączyć z własnym odbiciem. Czas zdawał się rozciągać w nieskończoność, ponieważ chłód wdzierał się do jej ciała kolejno wszystkimi włosami, a jego wędrówka przez jeden włos trwała całe minuty.

Nagle Bela niezdarnie runęła w ciemny jak smoła mrok, galopowała tak prędko, że omal nie potknęła się o własny łeb. Złapała jednak równowagę i przystanęła, cała drżąc, natomiast Egwene pośpiesznie zsiadła na ziemię, obmacała w ciemności kończyny klaczy, by sprawdzić, czy się nie pokaleczyła. Była nieomal zadowolona z tego mroku, krył bowiem jej spurpurowiałą twarz. Wiedziała, że po drugiej stronie bramy zarówno czas, jak i odległości są inne, a jednak ruszyła do przodu zamiast najpierw pomyśleć.

Wszędzie, jak okiem sięgnąć, otaczała ją czerń, z wyjątkiem prostokąta otwartej bramy, która, gdy się na nią spojrzało z tej strony, przypominała okno z dymnego szkła. Nie przepuszczała światła — czerń zdawała się na nią napierać — Egwene jednak wydawało się, że widzi swe towarzyszki poruszające się niezwykle wolno, niczym zjawy ze złego snu. Nynaeve domagała się, by rozdać wszystkim zapalone latarnie, Liandrin niechętnie udzieliła jej zgody, uparcie poganiając do pośpiechu.

Gdy bramę pokonała Nynaeve — wprowadziła swą klacz powoli, nadzwyczaj powoli — Egwene omal nie podbiegła, by ją uściskać, przy czym tę wylewność wywołał w niej częściowo widok latarni, którą trzymała przyjaciółka. Latarnia roztaczała znacznie mniejszy krąg światła niż powinna — ciemność napierała na światło, usiłując je zdusić w zarodku — ale Egwene zdążyła już poczuć napór niemalże materialnej czerni. Poprzestała na stwierdzeniu:

— Beli nic nie jest, a ja jakoś nie złamałam karku, mimo iż zapewne zasłużyłam.

Kiedyś na drogach było światło, jeszcze zanim zaczęła niszczyć je skaza Mocy, z której pierwotnie je stworzono, skaza, którą Czarny zostawił na saidinie.

Nynaeve wcisnęła jej do ręki latarnię i odwróciła się, by wyciągnąć drugą spod popręgu siodła.

— Dopóki człowiek wie, że zasłużył — mruknęła — dopóty wcale nie zasługuje. — Nagle wybuchnęła śmiechem. — Czasami wydaje mi się, że to bardziej takie powiedzonka niż coś innego stworzyły tytuł Wiedzącej. O proszę, następne. Złam sobie kark, a tak ci go nastawię, bym mogła go jeszcze raz złamać.

Zostało to powiedziane beztroskim tonem i Egwene mimo woli też musiała się roześmiać — dopóki nie przypomniała sobie, gdzie jest. Rozbawienie Nynaeve także nie trwało długo.

Min i Elayne przeszły przez bramę z wahaniem, prowadziły konie i niosły latarnie z takimi minami, jakby się spodziewały, że w środku czekają na nie potwory. Z początku wyraźnie poczuły ulgę, gdy nie zobaczyły nic prócz ciemności, jednakże stwarzana przez mrok przygniatająca atmosfera sprawiła, że zaraz zaczęły nerwowo przestępować z nogi na nogę. Liandrin ułożyła liść avendesory na miejscu i przejechała przez zamykającą się już bramę, wiodąc za sobą jucznego konia.

Aes Sedai nie czekała, aż brama zamknie się do końca, tylko bez słowa rzuciła w stronę Min powróz, za który prowadziło się konia jucznego i oświetlając sobie drogę latarnią, ruszyła śladem białej linii, wiodącej w głąb dróg. Nawierzchnia wyglądała jak kamień przeżarty przez kwas. Egwene pośpiesznie wdrapała się na grzbiet Beli, ale nie ruszyła w ślad za Aes Sedai szybciej niż inne dziewczęta. Wydawało się, że na świecie nie istnieje nic prócz tej chropowatej posadzki pod końskimi kopytami.