„Nawet wtedy, gdy popadnie w obłęd?”
Musiał istnieć jakiś sposób, by do tego nie dopuścić, jakiś sposób, by to zmienić — Aes Sedai tyle przecież wiedziały, tyle mogły zrobić.
„Skoro mogły temu zapobiec, to czemu tego nie robią?”
Jedyna odpowiedź była taka, że jednak nie mogły, a takiej wcale nie szukała.
Postarała się, by jej głos zabrzmiał beztrosko.
— Nie przypuszczam, bym miała go poślubić. Aes Sedai rzadko wychodzą za mąż, jak wiesz. Ale na twoim miejscu nie otwierałabym dla niego serca. Ani ty, Elayne. Nie myślę... — Głos uwiązł jej w gardle, zakaszlała, by to ukryć. — Moim zdaniem, on nigdy się nie ożeni. A jeśli nawet, to dobrze życzę tej, którą wybierze, nawet jeśli to będzie któraś z was. — Myślała, że zabrzmiało to tak, jakby naprawdę chciała. — Jest uparty jak muł i nigdy się nie przyznaje do błędów, ale jest delikatny. — Głos jej się trząsł, ale jakoś udało jej się przeobrazić to drżenie w śmiech.
— Choćbyś nie wiadomo jak zapewniała, że cię to nic nie obchodzi — powiedziała Elayne — moim zdaniem, sprzeciwiałabyś się jeszcze silniej niż matka. On jest interesujący, Egwene. Najbardziej interesujący ze wszystkich mężczyzn, których poznałam w życiu, nawet jeśli to zwykły pasterz. Skoro jesteś taka głupia, że chcesz go odrzucić, to tylko siebie będziesz mogła winić, gdy postanowię, że stawię tobie i matce czoło. Nie będzie to pierwszy taki przypadek, że książę Andoru nie miał tytułu przed ślubem. Ale ty taka głupia nie będziesz, więc przestań udawać. Bez wątpienia wybierzesz Zielone Ajah i uczynisz go jednym ze swoich strażników. Wszystkie znajome mi Zielone z jednym tylko strażnikiem są im poślubione.
Egwene poradziła z tym sobie, twierdząc, że gdyby rzeczywiście została Zieloną, to będzie miała dziesięciu strażników.
Min obserwowała ją ze zmarszczonym czołem, a Nynaeve w zamyśleniu obserwowała Min. Wszystkie milczały, dopóki nie zaczęły się przebierać w wyjęte z sakiew stroje, bardziej zdatne do podroży. W tym miejscu niełatwo było zachować pogodny nastrój.
Sen przyszedł do Egwene powolny, bolesny, pełen koszmarów. Nie przyśnił jej się Rand, tylko ten człowiek o płonących oczach. Tym razem nie miał maski na twarzy, wyglądała strasznie z powodu ledwie zaleczonych poparzeń. Spojrzał tylko na nią i ryknął śmiechem, ale to było straszniejsze niż następne sny, sny o tym, że zgubiła się na drogach na zawsze i ścigał ją Czarny Wiatr. Była wdzięczna, gdy czubek buta Liandrin obudził ją szturchnięciem w żebra, miała wrażenie, że wcale nie spała.
Liandrin bezlitośnie gnała je naprzód przez cały dzień, czy raczej to, co musiały uznać za dzień, przy świetle latarni zastępującym słońce, nie pozwalając im się zatrzymać na odpoczynek, dopóki nie zaczęły się słaniać w siodłach. Kamień twardym był łożem, lecz Liandrin obudziła je bezlitośnie po kilku godzinach i już galopowała dalej, ledwie czekając, aż dosiądą koni. Rampy i mosty, wyspy i drogowskazy. Egwene widziała ich już tyle pośród smolistej czerni, że straciła wszelką rachubę. Rachubę godzin albo dni straciła o wiele wcześniej. Liandrin pozwalała tylko na krótkie postoje na posiłek i odpoczynek dla koni, ciemność kładła się im na ramionach niczym ogromny ciężar. Wszystkie z wyjątkiem Liandrin słaniały się ze zmęczenia, jakby ich ciała były workami z ziarnem. Zmęczenie i mrok wydawały się nie mieć żadnego wpływu na Aes Sedai. Była świeża tak samo jak w Białej Wieży i równie zimna. Nie pozwalała żadnej zerknąć na pergamin, którego treść porównywała z drogowskazami, chowając go do kieszeni z szorstkim: „Nie ma tu nic, co mogłabyś zrozumieć”, gdy Nynaeve ją pytała.
I w pewnym momencie, gdy Egwene właśnie zamrugała zmęczonymi oczyma, Liandrin odjechała od drogowskazu, nie w stronę następnego mostu albo rampy, lecz w ślad za białą linią, wiodącą w mrok. Egwene spojrzała na swoje przyjaciółki, po czym wszystkie pośpiesznie ruszyły za Aes Sedai. W oddali, przy świetle latarni, Liandrin właśnie odrywała avendesorę od rzeźbień na bramie.
— Nareszcie — powiedziała Liandrin z uśmiechem. — Nareszcie dowiozłam was do miejsca, w którym miałyście się znaleźć.
40
Damane
Gdy brama otworzyła się, Egwene zsiadła z konia i na znak dany im przez Liandrin, wyprowadziła kudłatą klacz na zewnątrz. Mimo ostrożności obie z Belą potknęły się o zarośla spłaszczone przez bramę, gdy znienacka zaczęły poruszać się o wiele wolniej. Bramę otaczał i maskował parawan z gęstych krzaków. W pobliżu rosło tylko kilka drzew, poranny wiatr trącał liście odrobinę barwniejsze niż te, które rosły na drzewach w Tar Valon.
Zapatrzona na wyłaniające się w ślad za nią przyjaciółki, stała w miejscu dobrą minutę, zanim zdała sobie sprawę z obecności innych ludzi, skrytych za otwartymi skrzydłami bramy. Przyjrzała się im niepewnie, nigdy nie widziała równie dziwnego towarzystwa, a poza tym dotarło do niej zbyt wiele pogłosek o wojnie toczącej się na Głowie Tomana.
Zakuci w zbroje mężczyźni, co najmniej pięćdziesięciu, w napierśnikach z zachodzących na siebie stalowych płytek i w czarnych, matowych hełmach podobnych do owadzich głów, siedzieli w siodłach lub stali obok koni, wpatrzeni w nią i wyłaniające się kobiety, wpatrzeni w bramę, rozmawiając z sobą półgłosem. Jedyny mężczyzna z gołą głową, wysoki, obdarzony ciemną karnacją i haczykowatym nosem, z pozłoconym i pomalowanym na kolorowo hełmem przy biodrze, wyglądał na zdumionego tym, co widzi. Żołnierzom towarzyszyły również kobiety. Dwie miały na sobie proste, ciemnoszare suknie z szerokimi, srebrnymi kołnierzami, stały, wpatrzone z napięciem w te, które wychodziły z wnętrza bramy, tuż za plecami każdej stała jeszcze jedna kobieta, jakby gotowa szeptać im coś do ucha. W pewnej odległości stały jeszcze dwie inne, w szerokich, rozcinanych sukniach, kończących się powyżej kostek, brzuchy i spódnice zdobiły wstawki z rozszczepionymi błyskawicami. Najdziwniejsza z wszystkich była ostatnia kobieta, spoczywająca w palankinie, niesionym przez ośmiu muskularnych mężczyzn z obnażonymi torsami, ubranych w workowate, czarne spodnie. Boki czaszki miała wygolone, między nimi zaś pozostawiony szeroki czub z czarnych włosów, opadający jej na plecy. Fałdy długiej, kremowej szaty, ozdobionej kwiatami i ptakami na tle niebieskich pierścieni, były ułożone w taki sposób, by odsłaniały białą, plisowaną spódnicę, paznokcie zaś miała długości dobrego cala, pierwsze dwa u każdej dłoni pomalowane na niebiesko.
— Liandrin Sedai — szepnęła nieswoim głosem Egwene — czy wiesz może, kim są ci ludzie? — Jej palce przesunęły się po wodzach, jakby się zastanawiała, czy nie dosiąść klaczy i nie uciec, jednakże Liandrin ułożyła liść avendesory na miejsce i gdy brama zaczęła się zamykać, śmiało zrobiła krok do przodu.
— Czcigodna Suroth? — powiedziała Liandrin, wypowiadając to częściowo pytającym, a częściowo twierdzącym tonem.
Kobieta w palankinie przytaknęła niedbale.
— Ty jesteś Liandrin.
Mówiła niewyraźnie i Egwene zrozumiała ją dopiero po chwili.
— Aes Sedai — dodała Suroth, wykrzywiając wargi, a żołnierze coś zaszemrali. — Musimy szybko to załatwić, Liandrin. Krążą tu patrole, lepiej, by nas nie znalazły. Uprzejmości Słuchaczy Prawdy nie spodobałyby ci się bardziej niż mnie. Mam zamiar wrócić do Falme, zanim Turak się dowie, że mnie nie ma.
— O czym ty mówisz? — spytała Nynaeve groźnym tonem. — O czym ona mówi, Liandrin?
Liandrin położyła jedną rękę na ramieniu Nynaeve, drugą na ramieniu Egwene.
— To są te dwie, o których ci mówiono. A tu jest jeszcze jedna. — Skinieniem głowy wskazała Elayne. — To dziedziczka tronu Andor.