Выбрать главу

— Przyda się wam chyba jakieś światło — powiedział Changu — na spotkanie w mroku z tym, co się przyjaźni nie tylko z wami ale i z Ciemnością. — Zaniósł się śmiechem, ochrypłym, bez śladu rozbawienia, i zapalił lampę. — On już na was czeka. — Wcisnął lampę do rąk Egwene i nieomal ochoczo otworzył wewnętrzne drzwi. — On na was czeka. Tam, w ciemności.

Rand zatrzymał się niepewnie, między czernią, którą widział przed sobą i uśmiechniętym szeroko Changu za swoimi plecami, ale Egwene złapała go za rękaw i pociągnęła do przodu. Drzwi zatrzasnęły się, omal nie przycinając mu pięt, i rozległ się szczęk zasuwanych rygli. W otaczającym ich mroku nie było żadnego innego światła, prócz tego niewielkiego kręgu rozlewającego się wokół lampy.

— Jesteś pewna, że on nas stąd wypuści? — spytał. Zauważył, że ten człowiek nawet nie spojrzał na jego miecz, ani na łuk, w ogóle nie spytał, co on niesie w tobołkach. — Jak na strażników nie spisują się najlepiej. Równie dobrze moglibyśmy tu przyjść, żeby wyswobodzić Faina.

— Oni wiedzą, że ja tego nie zrobię — odparła, wyraźnie jednak zakłopotana, i dodała: — Za każdym razem, kiedy tu przychodzę, zachowują się coraz paskudniej. Wszyscy strażnicy. Są wstrętni i ponurzy, coraz bardziej. Gdy przyszłam po raz pierwszy, Changu opowiadał mi zabawne historie, a Nidao teraz w ogóle przestał się odzywać. Ale myślę, że jak się pracuje w takim miejscu, to człowiekowi trudno zachować dobry nastrój. Może to z mojego powodu. Na mnie to miejsce też nie działa najlepiej.

Pomimo tych słów pociągnęła go z przekonaniem w mrok. Rand nie spuszczał wolnej ręki z miecza.

Blade światło lampy ukazało przestronną salę, po obu stronach biegł rząd żelaznych krat, za którymi mieściły się cele przedzielone kamiennymi ścianami. Tylko w dwóch celach, które minęli po drodze, znajdowali się jacyś więźniowie. Zalani znienacka strumieniem światła, siadali gwałtownie na wąskich pryczach, osłaniali oczy rękoma i rzucali groźne spojrzenia zza palców. Rand był pewien, że te spojrzenia są groźne, mimo że nie widział ich twarzy. Oczy’ błyszczały odbitym światłem lampy.

— Ten lubi sobie wypić i potem się bije — mruknęła półgłosem Egwene, wskazując krępego jegomościa o zniekształconych dłoniach. — Ostatnio w pojedynkę zrujnował całą izbę w miejskiej gospodzie i mocno pokiereszował kilku ludzi.

Drugi więzień był ubrany w haftowany złotem kaftan z szerokimi rękawami i krótkie, błyszczące trzewiki.

— Próbował wyjechać z miasta, nie regulując rachunku w gospodzie — powiedziała i prychnęła ze złością, bo przecież ojciec jej był nie tylko burmistrzem Pola Emonda, lecz również właścicielem gospody. — Nie zapłacił też należności kilku sklepikarzom i kupcom.

Mężczyźni powarkiwali na ich widok, ciskali gardłowe przekleństwa, równie niemiłe dla uszu jak te, które Rand słyszał z ust strażników karawan kupieckich.

— Oni też z każdym dniem są coraz gorsi — powiedziała cicho i przyśpieszyła kroku.

Zdążyła go mocno wyprzedzić, a gdy wreszcie doszli do znajdującej się na samym końcu celi Padana Faina, Rand został wypchnięty z kręgu światła. Zatrzymał się w mroku otaczającym lampę.

Fain siedział na pryczy, pochylał się z napięciem do przodu, jakby już na nich czekał, dokładnie tak, jak mówił Changu. Bardzo chudy, z przenikliwym spojrzeniem, długimi rękoma i wydatnym nosem, był jeszcze bardziej zmizerowany, niż Rand pamiętał. Nie zmizerowany od pobytu w lochach — jedzenie podawano tu takie samo jak służącym i nawet najgorszemu z więźniów go nie żałowano — lecz od tego, co zrobił przed przybyciem do Fal Dara.

Jego widok przywołał wspomnienia, bez których Randowi łatwiej by się żyło. Fain na koźle wielkiej fury, przejeżdżający przez Most Wozów, przybywający do Pola Emonda w Zimową Noc. To podczas Zimowej Nocy pojawiły się trolloki, zabijały, paliły, polowały. Polowały na trzech młodych ludzi, jak wyjaśniła Moiraine.

„Polowały na mnie, mimo że tego nie wiedziały, wykorzystując Faina jako psa gończego.”

Na widok Egwene Fain wstał, nie osłaniając oczu, nawet nie mrugając z powodu światła. Uśmiechnął się do niej. Był to uśmiech, który ledwie tknął jego wargi, a potem podniósł wzrok ponad jej głowę. Spojrzał prosto na Randa, ukrytego za nią w mroku, wycelował w niego długi palec.

— Czuję, że się tam ukrywasz, Randzie al’Thor — powiedział, a właściwie wyjęczał zawodzącym głosem. — Nie ukryjesz się ani przede mną, ani przed nimi. Myślałeś, że już po wszystkim prawda? Ale bitwa nigdy nie ma końca, al’Thor. Oni już idą po mnie i idą też po ciebie, a wojna toczy się dalej. Dla ciebie się nigdy nie skończy, czy będziesz żył czy umrzesz. Nigdy.

Ni stąd, ni zowąd zaczął śpiewać.

Już niebawem wszyscy wolni będą Z tobą razem i razem ze mną. Już niebawem wszystkich śmierć zaskoczy Ciebie tak samo, mnie na pewno przeoczy.

Opuścił rękę i zadarł głowę, wbijając pełen napięcia wzrok w ciemność. Usta wykrzywił mu chytry grymas, zachichotał z głębi gardła, jakby to, co tam zobaczył, go rozbawiło.

— Mordeth wie więcej niż wy wszyscy. Mordeth wie. Egwene cofała się z celi, by się wreszcie zatrzymać obok Randa i kraty celi znalazły się zaledwie na skraju światła. Ciemność skryła domokrążcę, nadal jednak słyszeli jego chichot. Mimo że go nie widział, Rand był przekonany, że Fain wciąż wpatruje się w coś, czego tam nie ma.

Czując, jak przeszywa go dreszcz, oderwał palce od rękojeści miecza.

— Światłości! — wychrypiał. — Nadal uważasz, że on się zachowuje tak jak kiedyś?

— Czasami jest z nim lepiej, a czasem gorzej. — Głos Egwene brzmiał niepewnie. — Dzisiaj jest gorzej, znacznie gorzej niż zazwyczaj.

— Ciekawe, co on tam widzi. On oszalał, wpatruje się w kamienny sufit, jakby coś widział pomimo mroku.

„Gdyby tam nie było sklepienia, zaglądałby prosto do komnat kobiet. Tam gdzie jest Moiraine i Zasiadająca na Tronie Amyrlin.”

Znowu przeszył go dreszcz.

— On oszalał.

— To nie był dobry pomysł, Rand. — Oglądając się przez ramię w stronę celi, odciągnęła go stamtąd i zniżyła głos, jakby się bała, że Fain podsłuchuje. Ścigał ich chichot domokrążcy.

— Nawet gdyby tu nikt nie zaglądał, nie mogłabym z nim tu zostać i ty chyba też nie powinieneś. Jest w nim dziś coś takiego... — Wciągnęła urywany oddech. — Znam jeszcze jedno miejsce, jeszcze bezpieczniejsze od tego. Nie wspominałam o nim, bo łatwiej było wprowadzić cię tutaj. Oni nigdy nie zajrzą do pokoi kobiet. Nigdy.

— Pokoje kobiet...! Egwene, Fain jest być może obłąkany, ale ty jeszcze bardziej. Nie można się ukryć przed szerszeniami w gnieździe szerszeni.

— Znasz lepsze miejsce? Do której części twierdzy nie może wejść żaden mężczyzna bez zaproszenia kobiety, nawet lord Agelmar? Gdzie jest takie miejsce, gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy szukać mężczyzny?

— Gdzie jest takie miejsce, w którym z pewnością jest mnóstwo Aes Sedai? To szaleństwo, Egwene.