Kolumna brnęła mozolnie naprzód, przepatrując bacznie pofałdowany teren. Szara Sowa Ingtara zwisała ciężko nawet wtedy, gdy dął wiatr. Hurin czasami zsuwał z głowy kaptur, by wąchać powietrze, twierdził, że ani deszcz, ani ziąb nie mają żadnego wpływu na trop, z pewnością nie na ten trop, którego on szukał, ale jak dotąd niczego nie znalazł. Rand usłyszał, jak jadący za nim Uno klnie cicho. Loial stale sprawdzał swoje sakwy, wyraźnie mu nie przeszkadzało, że sam jest przemoczony, ale bezustannie troskał się o stan swoich książek. Wszyscy byli przygnębieni, z wyjątkiem Verin, która tak się zatopiła we własnych myślach, że nawet nie zauważyła, gdy spadł jej z głowy kaptur i twarz została wystawiona na deszcz.
— Czy nie możesz czegoś z tym zrobić? — pytał ją natarczywie Rand. Jakiś cichy głos, gdzieś w zakamarku umysłu, podszeptywał mu, że sam przecież mógłby. Wystarczyło tylko wziąć saidina w objęcia. Słodko nawołującego saidina. Napełnić się Jedyną Mocą, stać się jednym z burzą. Rozświetlić nieba słonecznymi promieniami albo dosiąść grzbietu nawałnicy i przejechać się na niej, takiej rozszalałej, wychłostać ją tak, by wpadła w jeszcze większą furię i grasować po całej Głowie Tomana, od morza do równiny. Wziąć saidina w objęcia. Bezlitośnie stłumił tę tęsknotę.
Aes Sedai wzdrygnęła się.
— Co? Ach. Być może. Odrobinę. Nie mogłabym zatrzymać tak wielkiej burzy, nie sama, szaleje na zbyt wielkim obszarze, ale mogłabym ją trochę osłabić. Przynajmniej w miejscu, w którym się znajdujemy. — Otarła krople deszczu z twarzy, jakby dopiero teraz zauważyła, że kaptur spadł jej z głowy i roztargnionym ruchem naciągnęła go z powrotem.
— No to czemu tego nie zrobisz? — spytał Mat. Drżąca twarz wyzierająca spod kaptura należała do człowieka, który stoi na progu śmierci, ale głos brzmiał rześko.
— Bo gdybym użyła takiej ilości Jedynej Mocy, to każda Aes Sedai znajdująca się bliżej nas niż w promieniu dziesięciu mil, wiedziałaby, że ktoś przenosił. Nie chcę ściągać nam na głowy Seanchan z ich dawane. — Gniewnie zacisnęła usta.
W tamtej wiosce, zwanej Młynem Atuana, dowiedzieli się nieco na temat najeźdźców, aczkolwiek to, co usłyszeli raczej rodziło nowe pytania, zamiast odpowiedzieć na stare. Ludzie paplali jak najęci w jednej chwili, a w następnej zamykali usta, drżeli i oglądali się przez ramię. Wszyscy trzęśli się ze strachu, że Seanchanie powrócą z ich monstrami i dawane. Te kobiety, pojmane na smycz jak jakieś zwierzęta, zamiast być Aes Sedai, przerażały wieśniaków jeszcze bardziej niż dziwaczne stworzenia, którymi władali Seanchanie, stwory, które mieszkańcy Młynu Atuana potrafili jedynie opisać szeptem jako zjawy ze złego snu. A już najgorsze z wszystkiego były te kary, które dla przykładu Seanchanie wymierzyli przed swym odjazdem, ich wspomnienie wciąż przejmowało ludzi dreszczem do szpiku kości. Pogrzebali już zmarłych, ale bali się usunąć wielki obszar spalenizny na wiejskim placu. Nikt nie chciał powiedzieć, co się tam stało, ale Hurin zwymiotował w chwili, gdy wjechali do wioski i za nic nie chciał się zbliżyć do sczerniałej ziemi.
Młyn Atuana był w połowie opuszczony. Jedni uciekli do Falme, myśląc, że Seanchanie nie będą tacy brutalni w mieście, które twardo okupowali, inni udali się na wschód. Pozostali również się nad tym zastanawiali. Na Równinie Almoth toczyły się walki, powiadano, że mieszkańcy Tarabon biją się z ludźmi z Arad Doman, lecz pożary, które trawiły domostwa i zagrody, wzniecały pochodnie trzymane ludzką ręką. Łatwiej było stawić czoło wojnie niż temu, co zrobili Seanchanie, temu, co mogli zrobić.
— Dlaczego Fain przywiózł Róg tutaj? — mruknął Perrin.
To pytanie zadawał co jakiś czas każdy z nich, nikt jednak nie wpadł na żadną odpowiedź.
— Tu toczy się wojna, a poza tym są Seanchanie i ich potwory. Czemu więc tutaj?
Ingtar obrócił się w siodle, by spojrzeć na nich. Miał twarz nieomal tak samo wynędzniałą jak Mat.
— Zawsze znajdą się tacy, którzy w wojennym chaosie widzą szansę zyskania czegoś. Fain należy do takich. Bez wątpienia chce znowu wykraść Róg, tym razem Czarnemu, i wykorzystać go z korzyścią dla siebie.
— Plany ojca kłamstw nigdy nie są proste — powiedziała Verin. — Całkiem możliwe, że on chce, by Fain przywiózł tutaj Róg dla powodów znanych tylko w Shayol Ghul.
— Monstra — parsknął Mat.
Miał zmizerowane policzki i zapadnięte oczy, a fakt, że mówił, jak zdrowy człowiek, dodatkowo pogarszał ten obraz.
— Zobaczyli trolloki albo jakiegoś pomora, jeśli ktoś chciałby znać moje zdanie. No bo czemu nie? Skoro Seanchanie potrafili zmusić Aes Sedai, by dla nich walczyły, to czemu nie trolloki i pomory? — Widząc spojrzenie Verin, zaczął się wycofywać. — No bo przecież to one, wzięte albo nie wzięte na smycz. Potrafią przenosić, a więc są Aes Sedai. — Zerknął na Randa i zaniósł się chrapliwym śmiechem. — Ty przecież też jesteś Aes Sedai, Światłości da pomóż nam wszystkim.
Z naprzeciwka przygalopował do nich Masema, przez błoto i nieustający deszcz.
— Przed nami następna wioska, mój panie — powiedział, podjeżdżając do Ingtara. — Opustoszała, mój panie. Ani wieśniaków, ani Seanchan, w ogóle nikogo. Domy wyglądają na nietknięte, prócz dwóch albo trzech, które... cóż, one przestały istnieć, mój panie.
Ingtar podniósł pięść i dał znak przejścia w cwał.
Wioska znaleziona przez Masemę leżała na zboczach wzgórza, brukowany plac na samym szczycie otaczał krąg kamiennego muru. Wszystkie domy zbudowane były z kamienia, miały płaskie dachy i rzadko kiedy składały się z więcej niż jednego piętra. Trzy, niegdyś większe, stojące rzędem przy placu, przemieniły się w sterty poczerniałego gruzu, po całym placu walały się kamienne odpryski i belki dachowe. Podmuch wiatru wywołał łomot nielicznych okiennic.
Ingtar zsiadł z konia przed jedynym dużym budynkiem, który nie leżał w gruzach. Trzeszcząca tablica nad drzwiami przedstawiała kobietę żonglującą gwiazdami, ale nie była podpisana; deszcz rozbryzgiwał się na rogach i ściekał dwoma jednostajnymi strumykami. Verin pośpiesznie wbiegła do środka, a tymczasem Ingtar wydawał rozkazy.
— Uno, przeszukaj wszystkie domy. Jeśli ktoś w nich został, to może nam powie, co się tu stało i może coś więcej o tych Seanchanach. Przynieś też jedzenie, jeśli jakieś znajdziesz. I koce.
Uno skinął głową i zaczął odprawiać swoich ludzi. Ingtar zwrócił się do Hurina.
— Co czujesz? Czy był tu Fain?
Hurin potrząsnął głową, pocierając nos.
— Jego tu nie było, mój panie, ani też trolloków. Ale ten, kto to zrobił, zostawił po sobie smród. — Wskazał ruiny domów. — Tu był mord, mój panie. Tam byli ludzie.
— Seanchanie — warknął Ingtar. — Wejdźmy do środka. Ragan znajdź coś, co się nada na stajnie dla koni.
Verin rozpaliła już ogień w dwóch wielkich kominkach, znajdujących się po przeciwległych stronach głównej izby i ogrzewała ręce przy jednym z nich, z przemoczonego płaszcza rozpostartego na stole ściekały na podłogę krople wody. Znalazła też kilka świec, płonęły na stole, umocowane we własnym wosku. Było pusto i cicho, wyjąwszy sporadyczne pomruki grzmotów, które w połączeniu z roztańczonymi cieniami nadawały temu miejscu atmosferę jaskini. Rand rzucił swój równie mokry płaszcz wraz z kaftanem na stół i przyłączył się do niej. Jedynie Loial wyglądał na bardziej zainteresowanego stanem swych książek niż ogrzaniem się.