Krople deszczu bębniły o dach, gdzieś w górze zadudnił grom, co jakiś czas okno rozjaśniała błyskawica. Cały dygotał i przewracał się z boku na bok w poszukiwaniu jakiejś wygodniejszej pozycji, medytując, czy jednak nie użyć sztandaru jako koca i czy powinien jechać do Falme.
Przewrócił się na drugi bok, a tam obok krzesła stał Ba’alzamon, w rękach trzymał rozpostarty, lśniący najczystszą bielą sztandar Smoka. Wydawało się, że ta część izby pociemniała, jakby Ba’alzamon stał na skraju chmury oleistoczarnego dymu. Twarz przecinały mu ledwie wygojone blizny po oparzeniach, a gdy Rand przyjrzał się uważniej, czarne jak węgiel oczy zniknęły na chwilę, a w ich miejscu pojawiły się niezgłębione jaskinie ognia. U jego stóp leżała sakwa Randa, z odpiętymi sprzączkami, klapa kieszeni kryjącej sztandar była odchylona.
— Ten moment jest już coraz bliższy, Lewsie Therinie. Tysiąc mocno napiętych wątków wkrótce oplącze cię i schwyta w pułapkę, włączy w bieg wydarzeń, których nie potrafisz zmienić. Obłęd. Śmierć. Czy przed śmiercią zabijesz raz jeszcze wszystko, co kochasz?
Rand zerknął na drzwi i usiadł na brzegu łóżka, nie wykonując żadnego innego ruchu. Gdzie sens w próbie ucieczki przed Czarnym? W gardle czuł smak piasku.
— Nie jestem Smokiem, ojcze kłamstw! — wychrypiał.
Ba’alzamon ryknął śmiechem, powodując, że otaczająca go ciemność zaczęła się kłębić, a z palenisk rozległ się przeraźliwy huk.
— Zaszczycasz mnie. A siebie nie doceniasz. Zbyt dobrze cię znam. Tysiąc razy stawałem z tobą do walki. Tysiąc razy po tysiąckroć. Znam cię na wskroś, łącznie z twą nieszczęsną duszą, Lewsie Therinie, zabójco rodu.
Znowu ryknął śmiechem, Rand musiał przyłożyć dłoń do twarzy, by ją osłonić przed żarem bijącym z płonących ust.
— Czego chcesz? Nie będę ci służył. Nie zrobię nic, czego chcesz ode mnie. Pierwej umrę!
— Umrzesz, robaku! Ile razy umierałeś przez wieki, głupcze, i jaką miałeś korzyść ze śmierci? Grób to zimno i samotność, nie wspominając robaków. Ten grób należy do mnie. Tym razem już się nie odrodzisz. Tym razem Koło Czasu zostanie złamane, a świat stworzony na nowo, na podobieństwo Cienia. Tym razem twa śmierć będzie trwała zawsze! Co wybierasz? Ostateczną śmierć? Czy wieczne życie i władzę!
Rand ledwie zauważył, że wstaje. Pustka była już wcześniej, pojawił się saidin, napłynęła Jedyna Moc, omal nie miażdżąc skorupy pustki. Jawa to była czy sen? Czyżby potrafił przenosić podczas snu? Rwący potok zmiótł wszystkie wątpliwości. Cisnął nią w Ba’alzamona, cisnął czystą Jedyną Mocą, siłą, która obracała Kołem Czasu, siłą, od której morza stawały w ogniu, siłą, która pożerała góry.
Ba’alzamon cofnął się o pół kroku, kurczowo przyciskając do siebie sztandar. Płomienie w jego wielkich oczach i ustach zaczęły skakać, ciemność padła na niego niczym cień. Właśnie Cień. Moc zatopiła się w tej czarnej mgle i zniknęła, wsiąknęła w nią niczym woda w spieczony piach.
Rand wchłaniał saidina, czerpał coraz więcej. Ciało wydawało się tak lodowate, jakby miało się roztrzaskać od najlżejszego dotknięcia, tak rozpalone, jakby miało się wygotować. Czuł, że jego kości rozsypią się wnet na zimny, krystaliczny popiół. Nie przejął się — to przypominało spijanie samego życia.
— Głupcze! — ryknął Ba’alzamon. — Unicestwisz siebie!
„Mat”.
Ta myśl unosiła się gdzieś poza granicami trawiącej go powodzi.
„Sztylet. Róg. Fain. Pole Emonda. Jeszcze nie mogę umrzeć”.
Nie bardzo wiedział, jak tego dokonał, ale Moc zniknęła nagle, a wraz z nią saidin i pustka. Wstrząsany drgawkami, padł na kolana obok łóżka, obejmując się ramionami w próżnym wysiłku pohamowania drżenia.
— Tak lepiej, Lewsie Therinie. — Ba’alzamon cisnął sztandar na podłogę i ułożył ręce na oparciu krzesła, spomiędzy jego palców uniosły się smugi dymu. Już nie otulał go cień. — Oto twój sztandar, zabójco rodu. Przysporzy ci wiele dobra. Przyciągnęły cię tu tysiące sznurków, uwiązywanych do ciebie przez tysiące lat. Dziesięć tysięcy, tkanych przez całe wieki, które krępują cię niczym owcę przeznaczoną na rzeź. Wiek za wiekiem samo Koło czyniło cię więźniem własnego losu. Ale ja mogę cię uwolnić. Ty tchórzliwy kundlu, tylko ja na całym świecie mogę cię nauczyć władania Mocą. Tylko ja mogę nie dopuścić, by cię zabiła, nim uda ci się popaść w obłęd. Tylko ja mogę cię uratować przed obłąkaniem. Służyłeś mi już kiedyś. Służ mi znowu, Lewsie Therinie, albo na zawsze zostaniesz zniszczony!
— Nazywam się — wydusił Rand przez szczękające zęby — Rand al’Thor.
Drżenie zmusiło go do zamknięcia oczu, a kiedy na powrót je otworzył, był sam.
Ba’alzamon zniknął. Cień zniknął. Sakwa stała obok krzesła, z zapiętymi sprzączkami, z bokiem wybrzuszonym przez sztandar Smoka, tak jak ją zostawił. Ale nad oparciem krzesła wciąż unosiły się smugi dymu, z wypalonych w kształcie palców śladów.
42
Falme
Na widok dwóch kobiet złączonych srebrną smyczą, wędrujących brukowaną ulicą w stronę portu Falme, Nynaeve wepchnęła Elayne w wąską alejkę między sklepem kupca bławatnego i warsztatem garncarskim. Nie odważyły się znaleźć za blisko tej pary. Przechodnie ustępowali im z drogi jeszcze śpieszniej niż seanchańskim żołnierzom albo sporadycznie pojawiającym się palankinom wielmożnych, od czasu, gdy nastały chłodne dni zaopatrzonych w sute zasłony. Nawet uliczni artyści nie proponowali, że wykonają im portret kredą albo ołówkiem, mimo że nagabywali wszystkich pozostałych. Nynaeve zacisnęła usta, odprowadzając wzrokiem ginące w tłumie sul’dam i damane. Takie widoki wciąż przyprawiały ją o mdłości, mimo wielu tygodni spędzonych w mieście. Może nawet mdliło ją od nich coraz silniej. Nie umiała sobie wyobrazić, by sama mogła zrobić coś takiego drugiej kobiecie, nawet gdyby to była Moiraine albo Liandrin.
„Cóż, może Liandrin” — pomyślała mściwie.
Niekiedy nocą, w wynajętej przez nie maleńkiej, cuchnącej izdebce nad sklepem rybnym, zastanawiała się, co miałaby ochotę zrobić Liandrin, gdyby ta wpadła w jej ręce. Bardziej nawet Liandrin niż Suroth. Nieraz własne okrucieństwo ją szokowało, nawet jeśli zachwycało pomysłowością.
Starając się nie stracić z oczu tej pary, zauważyła jednocześnie wychudłego mężczyznę, stojącego spory kawałek dalej na ulicy, zanim ruchliwa ciżba go nie skryła. Zdążyła tylko dostrzec błysk wielkiego nosa na tle pociągłej twarzy. Na zwykłe odzienie narzuconą miał szatę z grubego, brązowego aksamitu, uszytą na seanchańską modłę, uznała jednak, że nie jest Seanchaninem, aczkolwiek był nim towarzyszący mu służący, służący wysokiej rangi, z jedną skronią wygoloną. Miejscowi nie zaadaptowali shienarańskich obyczajów, szczególnie tego.
„Wyglądał jak Padan Fain — pomyślała z niedowierzaniem. — To niemożliwe. Nie tutaj”.
— Nynaeve — szepnęła Elayne — czy mogłybyśmy już stąd pójść? Ten jegomość handlujący jabłkami patrzy na swój stół takim wzrokiem, jakby mu się wydawało, że jeszcze kilka chwil temu miał ich więcej. Nie chcę, by zaczął dociekać, co mam w kieszeniach.
Obydwie miały na sobie długie płaszcze uszyte z owczych skór, wywinięte futrem do środka, z wyhaftowanymi na piersi jasnoczerwonymi spiralami. Nosili takie wieśniacy, więc nie rzucały się w oczy w Falme, do którego przybyło wielu mieszkańców farm i wiosek. W taką rzeszę obcych obydwie mogły się wtopić nie zauważone. Nynaeve rozplotła warkocz, a złoty pierścień, wąż pożerający ogon, zniknął pod suknią, razem z grubym pierścieniem Lana, na rzemieniu zawiązanym na szyi.