Gdy tak na nich patrzył, stłoczonych przy wozach i żegnających się z tymi, którzy mieli jeszcze zostać, przynajmniej na razie, stwierdził, że to wcale nie tak, by obcy nie interesowali wieśniaków: robili wszystko, by nie patrzeć w stronę ich trzech. Ci ludzie nauczyli się, że nie wolno im demonstrować zaciekawienia obcymi, nawet tymi, którzy nie wyglądali na Seanchan. Czasy były takie, że obecność kogoś obcego na Głowie Tomana mogła się wiązać z zagrożeniem. Z taką samą gorliwą obojętnością spotykali się w innych wioskach. W odległości kilku lig od wybrzeża znajdowało się też kilka małych miast, uważających się za autonomiczne. W każdym razie do czasu pojawienia się Seanchan.
— Powiadam, że najwyższa pora przyprowadzić konie — powiedział Mat — zanim ci ludzie postanowią zadawać pytania. Musi wreszcie dojść kiedyś do tego.
Hurin wpatrywał się w wielki, poczerniały krąg ziemi, który naznaczył zbrązowiałą trawę wioskowej łąki. Krąg byt już stary, ale nikt nic nie zrobił, by go usunąć.
— Jakieś sześć do ośmiu miesięcy temu — mruknął — i nadal cuchnie. Cała Rada Wioski i ich rodziny. Dlaczego oni to zrobili?
— Kto wie, dlaczego oni coś robią? — burknął Mat — Seanchanie wyraźnie nie potrzebują pretekstu, by móc zabijać ludzi. W każdym razie mnie żaden do głowy nie przychodzi.
Perrin usiłował nie patrzeć na wypalony obszar.
— Hurin, uważasz, że z tym Fainem to pewne? Hurin? Odkąd wjechali do tej wioski, trudno było zmusić węszyciela, by spojrzał na cokolwiek innego.
— Hurin!
— Co? Ach tak. Fain. — Nozdrza Hurina rozdęły się i natychmiast zmarszczył nos. — Nie ma wątpliwości, mimo że ślad jest stary. W porównaniu z nim Myrddraal pachnie jak róża. Na pewno tędy przechodził, ale wydaje mi się, że był sam. W każdym razie bez trolloków, a jeśli byli z nimi jacyś Sprzymierzeńcy Ciemności, to ostatnio nie dali się nikomu za bardzo we znaki.
Przed gospodą zapanowało nagłe poruszenie, ludzie krzyczeli i coś sobie pokazywali. Nie Perrina i towarzyszących mu dwóch mężczyzn, lecz coś na niskich wzgórzach na wschód od wioski, czego Perrin nie mógł dojrzeć.
— Czy teraz możemy dosiąść koni? — spytał Mat. — To mogą być Seanchanie.
Perrin skinął głową i ruszyli biegiem w stronę opuszczonego domu, na tyłach którego przywiązali konie. Gdy Mat i Hurin zniknęli za rogiem, Perrin obejrzał się ponownie na gospodę i ze zdziwienia zatrzymał. Do osady wjeżdżała długa kolumna Synów Światłości.
Dopadł do swych towarzyszy.
— Białe Płaszcze!
Wgapili się w niego z niedowierzaniem, marnując na to zaledwie sekundę, i natychmiast wspięli na siodła. Oddzieleni od głównej ulicy rzędem domów, galopem opuścili wioskę i ruszyli na zachód, przez ramię wypatrując pogoni. Ingtar nakazał im unikać wszystkiego, co mogłoby ich zatrzymać, a pytania Białych Płaszczy z pewnością miałyby taki skutek, gdyby nawet udało im się udzielić zadowalających odpowiedzi. Perrin oglądał się najczęściej, miał własne powody, dla których nie chciał spotykać Białych Płaszczy.
„Ten topór w moich dłoniach. Światłości, czego ja bym nie zrobił, żeby to zmienić”.
Skąpo zalesione wzgórza niebawem przesłoniły wioskę i Perrin zaczął mieć nadzieję, że może wcale ich nie ścigają. Ściągnął wodze i dał pozostałym znak, by się zatrzymali. Zrobili to, z pytającymi spojrzeniami, a on tymczasem zaczął nasłuchiwać. Miał słuch bardziej jeszcze wyostrzony niż kiedykolwiek, ale nie słyszał stukotu kopyt.
Niechętnie wyprawił umysł na poszukiwanie wilków. Znalazł je prawie natychmiast, niewielkie stado, przeczekujące dzień na wzgórzach górujących nad wsią, z której oni właśnie uciekli. Nastąpiło kilka chwil zdumienia tak głębokiego, jakby on sam je czuł. Te wilki słyszały pogłoski, w które raczej nie uwierzyły, że są tacy dwunodzy, którzy potrafią z nimi rozmawiać. Mocno się spocił przez te kilka chwil, które musiały upłynąć, zanim uporał się z przedstawianiem siebie — zamiast swojego imienia przesłał wizerunek Młodego Byka i zgodnie z obyczajem obowiązującym wśród wilków uzupełnił go własnym zapachem, wilki bardzo dbały o ceremoniał pierwszych spotkań — ale w końcu udało mu się zadać pytanie. Dwunodzy, którzy nie potrafili z nimi rozmawiać, wcale ich nie zainteresowali, w końcu jednak zechciały zejść ze zbocza i rozejrzeć się, nie zauważone przez tępe oczy dwunogich.
Po jakimś czasie napłynęły do niego obrazy tego, co zobaczyły wilki. Jeźdźcy w białych płaszczach wypełnili całą wioskę, przeszukiwali domy i objeżdżali jej granice, żaden jednak jej nie opuścił. Wilki twierdziły, że czują, jak na zachód podąża tylko on i dwóch innych dwunogich, razem z trzema na twardych stopach.
Perrin z wdzięcznością zakończył kontakt z wilkami. Wiedział, że Hurin i Mat mu się przyglądają.
— Nie jadą za nami — powiedział.
— Jak możesz być tego pewien? — spytał go zapalczywy Mat.
— Jestem! — warknął, po czym łagodniej dodał: — Po prostu jestem.
Mat otworzył i zaraz zamknął usta, a w końcu powiedział:
— Cóż, skoro nas nie ścigają, to moim zdaniem powinniśmy wrócić do Ingtara i wyruszyć po śladach Faina. Sztylet sam tu nie przyjdzie, jeśli będziemy na niego czekali.
— Nie możemy podjąć tropu tak blisko wioski — od· parł Hurin. — nie ryzykując, że wpadniemy na Białe Płaszcze. Nie sądzę, by lord Ingtar to pochwalił, ani też Verin Sedai.
Perrin skinął głową.
— Za kilka mil i tak go znajdziemy. Musimy się tylko pilnować. Jesteśmy już blisko Falme. Nic nam z tego nie przyjdzie, jeśli unikniemy Białych Płaszczy, a w zamian wpakujemy się na seanchański patrol.
Gdy znowu ruszyli w drogę, cały czas się zastanawiał, co tu robią Białe Płaszcze.
Siedzący w siodle Geofram Bornhald omiótł wzrokiem panoramę wiejskiej ulicy, a tymczasem jego legion rozproszył się po niewielkiej osadzie i otoczył ją pierścieniem. W sylwetce barczystego mężczyzny, który umknął im z widoku, było coś, co połaskotało jego pamięć.
„Tak. Oczywiście. To ten chłopak, który twierdził, że jest kowalem. Jak on się nazywał?”
Zatrzymał się przed nim Byar, przykładając dłoń do serca.
— Wioska zabezpieczona, lordzie kapitanie.
Odziani w owcze skóry wieśniacy kłębili się niespokojnie, gdy żołnierze w białych płaszczach spędzali ich w stronę przeładowanych fur stojących przed gospodą. Zapłakane dzieci przywierały kurczowo do spódnic matek, nikt się jednak nie buntował. Z dorosłych twarzy wystawały tępe oczy, biernie czekające na dalsze wydarzenia. Bornhald był im wdzięczny za chociaż tyle. Wcale nie miał ochoty na dawanie tym ludziom przykładu, nie chciał też marnować czasu.
Zsiadł z konia i cisnął wodze w stronę jednego z Synów.
— Dopilnuj, by ci ludzie mieli co jeść, Byar. Umieść więźniów w gospodzie z taką ilością jedzenia i wody, jaką dadzą radę przynieść, potem każ zabić gwoździami wszystkie okna i drzwi. Niech myślą, że zostawiam tu jakichś ludzi na straży, zrozumiane?
Byar znowu dotknął serca i zawrócił konia, by krzykiem podać rozkazy. Zaganianie rozpoczęło się na nowo, do krytej płaskim dachem gospody, w tym samym czasie kilku Synów przetrząsało domy w poszukiwaniu młotków i gwoździ.
Przypatrując się mijającemu go morzu posępnych twarzy, Bornhald pomyślał, że upłyną zapewne dwa albo trzy dni, zanim ktoś z nich zdobędzie się na odwagę, by wyłamać się z gospody i odkryć, że nie pilnują jej żadni strażnicy. Te dwa albo trzy dni mu wystarczały, na razie jednak nie zamierzał alarmować Seanchan swą obecnością.