Hurin popędził za nim, żołnierze cofnęli się, dźwięk stali uderzającej o stal zaczął się natężać.
W chwili gdy Ingtar ruszył do ataku, żołnierze stojący po drugiej stronie komnaty też ruszyli naprzód, ale po chwili również jęli się cofać, nie tyle przed toporem, którym wywijał bezsłownie powarkujący Perrin, co przed napierającym na nich sztyletem w ręku Mata.
W czasie dzielącym dwa uderzenia serca Rand został sam na placu boju, twarzą w twarz z Turakiem, który trzymał przed nim swe wyprostowane pionowo ostrze. Moment szoku minął. Świdrującymi oczyma wpatrywał się w twarz Randa — czarne, napuchnięte ciało żołnierza równie dobrze mogło nie istnieć. Dla jego dwóch służących też jakby nie istniało, podobnie jak zresztą Rand i jego miecz albo odgłosy walki, dobiegające coraz słabiej z innych pomieszczeń obu stron domu. Gdy jego lordowska mość ujął miecz, biernymi ruchami poskładali jego szatę, potem nawet nie podnieśli oczu, gdy rozległ się wrzask umierającego żołnierza, teraz natomiast przyklękli przy drzwiach i wpatrywali się we wszystko obojętnymi oczyma.
— Spodziewałem się, że przyjdzie kolej na nas dwóch. — Turak zręcznie obrócił miecz w dłoniach, robiąc młynka w jedną stronę, potem w drugą, po czym delikatnie pogładził palcami rękojeść. Te paznokcie wydawały się zupełnie nie krępować mu ruchów. — Jesteś młody. Zobaczmy, czego po tej stronie oceanu wymaga się od noszących miecz ze znakiem czapli.
Wtedy Rand zobaczył. Na ostrzu miecza Turaka wytrawiony był wizerunek wyprostowanej czapli. Miernie wyszkolony, stanął twarzą w twarz z prawdziwym mistrzem miecza. Pośpiesznie odrzucił na bok podbity owczym runem kaftan, nadmiernie go obciążający i krępujący ruchy. Turak czekał.
Zaczął rozpaczliwie szukać pustki. Było oczywiste, że nawet jeśli do ostatka wykorzysta wszystkie umiejętności, na jakie go stać, to i tak szanse, że opuści tę izbę żywy, są niewielkie. A musiał wyjść żywy. Egwene znajdowała się nieomal tak blisko, że mógł do niej zawołać, musiał ją jakoś uwolnić. Lecz w pustce czekał na niego saidin. Na samą myśl serce podskoczyło mu z zachwytu, w tym samym momencie, w którym skręcił się żołądek. Niestety, równie blisko jak Egwene były też te kobiety. Damane. Jeśli dotknie saidina i mimo woli przeniesie Moc, one się o tym dowiedzą, uprzedziła go Verin. Będą wiedzieć i szukać. Tyle ich, tak blisko. Mógł przeżyć pojedynek z Turakiem po to tylko, by zginąć w bitwie z damane, a nie mógł umrzeć, zanim Egwene nie będzie wolna. Uniósł miecz.
Turak sunął cicho w jego stronę. Dwa ostrza zadźwięczały niczym młot uderzający o kowadło.
Od samego początku dla Randa było oczywiste, że mężczyzna go bada, że napiera z taką tylko siłą, by sprawdzić, co potrafi, potem troszkę silniej, po chwili znowu trochę silniej. Nie tylko wprawa, lecz również szybkie nadgarstki i stopy pomogły Randowi utrzymać się przy życiu. Bez pustki spóźniał się cały czas o połowę uderzenia serca. Czubek ciężkiego miecza Turaka wyrył piekący rowek tuż pod jego lewym okiem. Klapa kaftana zwisała mu z ramienia, coraz ciemniejsza od wilgoci. Z równego cięcia pod prawym ramieniem, tak precyzyjnego, jakby wykonała go ręka krawca, spływała po żebrach ciepła wilgoć.
Na twarzy jego lordowskiej mości malowało się rozczarowanie. Odsunął się, gestem demonstrując niesmak.
— Gdzieś ty znalazł ten miecz, chłopcze? A może oni tu nagradzają czaplą takich dyletantów jak ty? Nieważne. Pojednaj się z sobą. Czas umierać. — Ponownie zaatakował.
Randa spowiła pustka. Płynął ku niemu saidin, iskrzący się obietnicą Jedynej Mocy, ale zignorował go. Nie przyszło mu to z większym trudem, niż ignorowanie ostrego ciernia obracającego się w ciele. Nie chciał, by wypełniła go Moc, nie chciał zlać się w jedno z męską połową Prawdziwego Źródła. Był jednym ze swym mieczem, jednym z posadzką, po której stąpał, jednym z murami. Jednym z Turakiem.
Rozpoznał figury, które stosował jego lordowska mość. Nieco się różniły od tych, których jego uczono, ale nie całkowicie. „Jaskółka w locie” natrafiła na „Rozdzieranie jedwabiu”, „Taniec cietrzewia” uległ „Księżycowi na wodzie”. „Rozwiana wstążka” napotkała „Kamienie spadające z klifu”. Przemieszczali się po całej izbie, jakby tańczyli w takt muzyki stali uderzającej o stal.
Rozczarowanie i dysgust zniknęły z ciemnych oczu Turaka, ustępując miejsca zdziwieniu, potem koncentracji. Jego twarz z wolna okrywała się potem, w miarę jak coraz zapalczywiej atakował Randa. „Trójzębna błyskawica” napotkała „Liść na wietrze”.
Myśli Randa wypłynęły poza pustkę, odseparowane od siebie, prawie nie zauważone. To nie wystarczało. Walczył z mistrzem miecza, mimo pustki i najmniejszej odrobiny wprawy, ledwo utrzymywał się na placu boju. Ledwo. Musiał skończyć, zanim zrobi to Turak.
"Saidin? Nie! Czasami trzeba schować miecz we własnym ciele”.
Ale to by też nie pomogło Egwene. Musiał zaraz z tym skończyć. Teraz.
Turak otworzył szeroko oczy, gdy Rand zaczął sunąć do przodu. Do tej pory tylko się bronił, teraz atakował, posiłkując się wszystkimi swoimi siłami. „Dzik zbiega ze zbocza”. Każdy ruch ostrza był próbą trafienia jego lordowskiej mości — dla swej obrony Turak mógł teraz tylko cofać się przez całą długość komnaty, prawie do samych drzwi.
Po chwili, gdy Turak jeszcze próbował zmierzyć się z „Dzikiem”, Rand przypuścił szarżę. „Rzeka podmywa brzeg”. Padł na jedno kolano, tnąc ostrzem na odlew. Ani jęk Turaka, ani opór, na który trafiło ostrze, nie były mu potrzebne — wiedział. Usłyszał dwa głośne łomoty i odwrócił głowę, wiedząc, co zobaczy. Powiódł wzrokiem od swego miecza, mokrego i czerwonego, do ciała jego lordowskiej mości, leżącego obok miecza, który wysunął się z bezwładnej ręki, na tle ciemnej wilgoci plamiącej ptaki na dywanie. Nadal otwarte oczy Turaka zachodziły już mgiełką śmierci.
Wstrząs targnął pustką. Walczył już z trollokami, walczył z pomiotem Cienia. Nigdy przedtem nie stawał do walki z człowiekiem, jedynie podczas ćwiczeń albo dla zabawy.
„Właśnie zabiłem człowieka”.
Pustka trzęsła się, saidin usiłował go wypełnić.
Wyswobodził się z najwyższym trudem, ciężko dysząc, rozejrzał dookoła. Drgnął nerwowo na widok dwóch służących, którzy wciąż klęczeli przy drzwiach. Zapomniał o nich, a teraz nie wiedział, co z nimi zrobić. Żaden z nich nie wyglądał na uzbrojonego, wystarczyło jednak, że krzykną...
W ogóle nie spojrzeli, ani na niego, ani na siebie. Wpatrywali się natomiast bez słowa w ciało jego lordowskiej mości. Gdy wyciągnęli z zanadrzy szat sztylety, ścisnął mocniej rękojeść miecza, ale oni tylko przyłożyli ich czubki do własnych piersi.
— Od narodzin do śmierci — zaintonowali unisono — służył będę Krwi.
I z tymi słowami zatopili sztylety we własnych sercach. Składali się wpół nieomal spokojnie, przypadając głowami do posadzki, jakby wykonywali głęboki ukłon przed swym władcą.
Rand wpatrywał się w nich z niedowierzaniem.
„Obłąkani — pomyślał. — Może mnie też czeka obłęd, ale oni byli obłąkani już wcześniej”.
Wstawał właśnie chwiejnie, gdy nadbiegli Ingtar i pozostali członkowie ich grupy. Poobijani i pokaleczeni, niejedna plama znaczyła kaftan Ingtara. Mat wciąż trzymał Róg i swój sztylet, o ostrzu ciemniejszym niż rubin w rękojeści. Topór Perrina też był zakrwawiony, jego właściciel miał taką minę, jakby miał zaraz zwymiotować.
— Poradziłeś sobie z nimi? — domyślił się Ingtar, patrząc na ciała. — No to skończyliśmy, o ile nikt nie podniósł alarmu. Ci głupcy w ogóle nie zawołali o pomoc.