— Co się tu dzieje? — spytała ostrym tonem Renna, wkraczając do izdebki. — To jakaś audiencja? — Z rękoma wspartymi na biodrach przyjrzała się Nynaeve. — Nie dawałam nikomu zezwolenia na łączenie się z moją pupilką Tuli. Nawet nie wiem, kim jesteś...
Jej wzrok padł na Egwene — Egwene ubraną w suknię Nynaeve, zamiast szarości damane. Egwene bez obręczy wokół szyi — i wtedy jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Nie miała nawet szansy krzyknąć.
Zanim ktoś zdążył wykonać ruch, Egwene chwyciła dzban stojący na jej umywalce i walnęła nim Rennę w żołądek. Dzban roztrzaskał się, a sul’dam zakrztusiła się bulgotliwym okrzykiem i zgięła wpół. Gdy już padała, Egwene naskoczyła na nią z gniewnym grymasem i przycisnęła do podłogi, po czym sięgnęła po obręcz, którą do tej pory nosiła na swojej szyi i zatrzasnęła ją na karku kobiety. Zerwała bransoletę z kołka, szarpnąwszy raz srebrną smyczą, i zapięła ją na swoim nadgarstku. Obnażyła zęby w gniewnym grymasie i wbiła oczy w Rennę z przerażającą koncentracją. Klęcząc na ramionach sul’dam, przycisnęła dłonie do jej ust. Ciałem Renny wstrząsnęły silne drgawki, oczy jej wyszły z orbit, z gardła rozległy się chrapliwe dźwięki — wrzask zagłuszany przez dłonie Egwene — piętami bębniła o podłogę.
— Egwene, przestań! — Nynaeve chwyciła przyjaciółkę za ramię, odciągając ją od drugiej kobiety. — Egwene, przestań! Nie tego chcesz!
Rynna leżała z szarą twarzą i dyszała, wpatrzona dzikim wzrokiem w sufit.
Nagle Egwene rzuciła się w objęcia Nynaeve, łkając spazmatycznie w jej pierś.
— Ona mnie torturowała, Nynaeve. Ona mnie torturowała. One wszystkie to robiły. Torturowały mnie bez wytchnienia, dopóki nie zrobiłam tego, co chciały. Nienawidzę ich. Nienawidzę ich za to, że mnie torturowały i za to, że nie mogłam im przeszkodzić, gdy mnie do czegoś zmuszały.
— Wiem — powiedziała łagodnym głosem Nynaeve. Pogładziła Egwene po włosach. — Masz rację, że ich nienawidzisz, Egwene. Naprawdę masz. One na to zasługują. Ale nie godzi się, byś stała się do nich podobna.
Seta przyciskała dłonie do twarzy. Renna z niedowierzaniem dotknęła drżącą dłonią obręczy na szyi.
Egwene wyprostowała się, szybko ocierając łzy.
— Nie jestem taka. Nie jestem taka jak one. — Nieomal zdarła bransoletę ze swojej ręki i cisnęła ją na podłogę. — Nie jestem. Ale chętnie bym je zabiła.
— Zasługują na to. — Min wpatrywała się ponurym wzrokiem w dwie sul’dam.
— Rand by zabił kogoś, kto zrobił coś takiego — powiedziała Elayne. Wyglądała tak, jakby do czegoś się zbroiła. — Jestem pewna, że by to zrobił.
— Może one tak — odparła Nynaeve — i może on też. Ale mężczyźni często mylą zemstę i mord ze sprawiedliwością. Rzadko kiedy chce im się bawić w sprawiedliwość. — Często zasiadała w sądzie Koła Kobiet. Czasami stawali przed nim mężczyźni, uważając, że kobiety przesłuchają ich z większą przychylnością niż członkowie Rady Wioski, ale tym mężczyznom zawsze się wydawało, że potrafią wpłynąć na wyrok swoją elokwencją albo błaganiem o litość. Koło Kobiet litowało się w uzasadnionych przypadkach, ale zawsze wymierzało sprawiedliwość i to Wiedząca ogłaszała wyrok. Podniosła bransoletę odrzuconą przez Egwene i zamknęła ją.
— Uwolniłabym wszystkie zamknięte tutaj kobiety, gdybym mogła i zniszczyła wszystkie te przedmioty. Ale ponieważ nie mogę... — Wsunęła bransoletę na ten sam kołek, na którym wisiała już jedna, po czym zwróciła się do obu sul’dam.
„Już nie są Dzierżącymi Smycz” — pomyślała.
— Jeżeli będziecie zachowywały się bardzo cicho, to zapewne nikt tu nie przyjdzie i uda wam się w końcu zdjąć te obręcze. Koło obraca się tak, jak chce, i być może zdziałacie coś, co zrównoważy całe zło, które wyrządziłyście, dzięki czemu będzie wam wolno je zdjąć. Jeśli nie, to w końcu ktoś was znajdzie. Myślę też, że ten, kto was znajdzie, zada wam mnóstwo pytań, zanim zdejmie z was te obręcze. Myślę, że pewnie z pierwszej ręki poznacie to życie, na jakie skazałyście inne kobiety. To jest sprawiedliwość — dodała w stronę swych towarzyszek.
W oczach Renny pojawiła się śmiertelna trwoga. Ramiona Sety zatrzęsły się, zaczęła płakać z twarzą ukrytą w dłoniach. Nynaeve znieczuliła swe serce — „To jest sprawiedliwość — powtórzyła w duchu. Prawdziwa sprawiedliwość” — i wygoniła dziewczęta z izby.
Gdy wychodziły z budynku, nikt nie zwrócił na nie uwagi, podobnie jak wtedy, gdy do niego weszły. Nynaeve uznała, że pewnie zawdzięcza to sukni sul’dam, nie miała jednak czasu, żeby się przebrać w coś innego. Cokolwiek innego. Najbrudniejsza szmata wydawałaby się czystsza.
Idące tuż za nią dziewczęta milczały, dopóki ponownie nie znalazły się na brukowanej ulicy. Nie wiedziała, czy milczą z powodu tego, co właśnie zrobiła, czy ze strachu, że ktoś je zatrzyma. Zachmurzyła się. Czy zrobiłoby im się lepiej, gdyby pozwoliła im działać na własną rękę i poderżnąć tym kobietom gardła?
— Konie — powiedziała Egwene. — Będą nam potrzebne konie. Znam stajnię, do której zabrali Belę, ale chyba nam się nie uda do niej dojść.
— Musimy zostawić tu Belę — odparła Nynaeve. — Płyniemy statkiem.
— Gdzie się wszyscy podziali? — spytała Min i Nynaeve zauważyła raptem, że ulica jest pusta.
Tłumy ludzi zniknęły bez śladu, wszystkie sklepy i okna były zamknięte na głucho. Za to w górę ulicy, od strony portu wspinał się oddział seanchańskich żołnierzy, co najmniej stu zorganizowanych w równe szeregi, na czele szedł oficer w malowanej zbroi. Znajdowali się nadal w połowie widocznego odcinka ulicy, maszerowali jednak zaciekłym, nieubłaganym krokiem, a Nynaeve wydawało się, że oczy ich wszystkich utkwione są wyłącznie w niej.
„Bzdura. Przecież nie widzę ich oczu skrytych pod hełmami, a poza tym, gdyby ktoś miał podnieść alarm, to tylko gdzieś za nami”.
Na wszelki wypadek zatrzymała się jednak.
— Za nami jest ich więcej — powiedziała półgłosem Min. Nynaeve słyszała już miarowy odgłos ich kroków. — Nie wiem, którzy dopadną nas szybciej.
Nynaeve zrobiła głęboki wdech.
— Im nie chodzi o nas. — Powiodła wzrokiem ponad głowami zbliżających się żołnierzy, w stronę portu, pełnego wielkich, kanciastych statków Seanchan. Nigdzie nie zauważyła „Spray”, modliła się, by gdzieś tam był, gotowy zaraz odpłynąć. — Przejdziemy obok nich.
„Światłości, żeby się tylko udało”.
— A jeśli oni zażądają, abyś do nich dołączyła, Nynaeve? — spytała Elayne. — Masz na sobie tę suknię. Jeśli zaczną zadawać pytania...
— Nie zawrócę — oznajmiła ponurym głosem Egwene. — Pierwej umrę. Niech im tylko pokażę, czego mnie nauczyli.
Oczom Nynaeve ukazała się złota poświata, gwałtownie otaczająca przyjaciółkę.
— Nie! — krzyknęła, ale było za późno.
Ulica pod pierwszymi szeregami Seanchan wybuchnęła z hukiem przypominającym łoskot gromu, błoto, kamienie brukowe i mężczyźni w zbrojach rozlecieli się na wszystkie strony niczym strumienie wody tryskające z fontanny. Nadal otoczona łuną Egwene obróciła się błyskawicznie na pięcie, by spojrzeć w górę ulicy i znowu rozległ się ogłuszający huk. Na głowy kobiet spadł deszcz błota. Krzyczący głośno seanchańscy żołnierze rozpierzchli się we właściwym porządku, chroniąc się w bocznych uliczkach i za filarami. Po kilku chwilach zniknęli z zasięgu wzroku, wyjąwszy tych, którzy leżeli wokół dwóch wielkich jam ziejących czernią z samego środka ulicy. Niektórzy jeszcze wykonywali jakieś wątłe ruchy, cała ulica wypełniła się ich pojękiwaniem.