Выбрать главу

— Zejdź mi z drogi — powiedział zgrzytliwym głosem. — Nie jestem tu z twojego powodu!

— Dziewczyna? — Ba’alzamon ryknął śmiechem, a z jego ust buchnął płomień. Rany po oparzeniach na twarzy wygoiły się, zostało tylko kilka, blednących już, różowych blizn. Przypominał przystojnego mężczyznę w średnim wieku. Gdyby nie te usta i oczy. — Która, Lewsie Therinie? Tym razem nikt ci nie pomoże. Będziesz mój albo zginiesz. W każdym przypadku i tak jesteś mój.

— Kłamca! — warknął Rand. Zaatakował Ba’alzamona, lecz laska ze zwęglonego drewna odepchnęła jego ostrze i skąpała je w deszczu iskier. — Ojciec kłamstw!

— Głupiec! Czyżby ci inni głupcy, których wezwałeś, nie powiedzieli ci, kim jesteś? — Ognie w twarzy Ba’alzamona huczały śmiechem.

Poczuł lodowaty chłód, mimo że unosił się we wnętrzu skorupy pustki.

„Czy mogli kłamać? Nie chcę być Smokiem Odrodzonym.”

Ścisnął mocniej miecz. „Rozdzieranie jedwabiu”, ale Ba’alzamon udaremniał każde pchnięcie — iskry sypały się jak spod młota uderzającego o kowadło.

— Mam sprawę do załatwienia w Falme i nic tobie do niej. Jak zawsze nic — powiedział Rand.

„Muszę skierować jego uwagę na siebie, dopóki oni nie uwolnią Egwene”.

Widział, w tamten dziwaczny sposób, bitwę szalejącą wśród spowitych we mgłę podwórców dla wozów i wybiegów dla koni.

— Ty żałosny nędzarzu. Zadąłeś w Róg Valere. Jesteś z nim teraz związany. Myślisz, że te robaki z Białej Wieży kiedykolwiek teraz cię puszczą? Nałożą na twój kark łańcuchy tak grube, że nigdy ich nie przetniesz.

Rand był tak zdziwiony, że to zdziwienie czuł nawet przez pustkę.

„On nic nie wie. On nie wie!”

Był przekonany, że to się ujawniło na jego twarzy. Żeby to ukryć, natarł na Ba’alzamona. „Koliber całuje różę”. „Księżyc na wodzie”. „Jaskółka w locie”. Między mieczem a laską zajaśniał łuk błyskawicy. Srebrzysty deszcz iskier lunął na mgłę. A Ba’alzamon cofnął się, z oczyma rozjarzonymi jak dwa wściekłe paleniska.

Ze skraju świadomości Rand widział, że walczący rozpaczliwie Seanchanie cofają się w głąb ulic Falme. Damane rozpruwały ziemię Jedyną Mocą, lecz nie mogły tym zaszkodzić Arturowi Hawkwingowi ani innym bohaterom wezwanym przez Róg.

— Na zawsze zostaniesz ślimakiem ukrytym pod kamieniem? — warknął Ba’alzamon. Otaczająca go ciemność kłębiła się i wirowała. — Zabijasz się, gdy tak tu stoimy. Moc pieni się w tobie. Spala cię. Zabija! Tylko ja na całym świecie mogę cię nauczyć, jak kontrolować jej przepływ. Służ mi, to będziesz żył. Służ mi, bo inaczej zginiesz!

— Nigdy!

„Muszę go wystarczająco długo zatrzymywać. Spiesz się, Hawkwing. Spiesz się!”

Raz jeszcze rzucił się na Ba’alzamona. „Gołąb zrywa się do lotu”. „Spadający liść”.

Tym razem to on musiał się cofnąć. Widział niewyraźnie Seanchanów, którzy zapędzeni przedtem między stajnie, torowali sobie teraz drogę powrotną. Zdwoił wysiłki. „Zimorodek łowi płoć”. Seanchanie ustępowali przed szarżą, w pierwszym szeregu kroczyli ramię w ramię Artur Hawkwing i Perrin. „Wiązanie słomy”. Ba’alzamon powitał jego cios fontanną purpurowych świetlików i musiał uskoczyć w tył, by laska nie rozłupała mu głowy, podmuch ciosu zwichrzył włosy. Seanchanie popędzili naprzód. „Krzesanie iskier”. Iskry spadły niczym grad, Ba’alzamon uskoczył przed jego uderzeniem, na brukowanych ulicach Seanchanie znowu ustępowali pola.

Rand miał ochotę głośno zawyć. Nagle zrozumiał, że te dwie bitwy są z sobą powiązane. Kiedy on rzucał się do przodu, bohaterowie wezwani przez Róg przeganiali Seanchan, gdy on się cofał, odpór dawali Seanchanie.

— Oni cię nie uratują — powiedział Ba’alzamon. — Ci, którzy mogli cię uratować, zostaną przeniesieni na drugi brzeg oceanu Aryth. Jeśli jeszcze raz ich kiedyś przypadkiem zobaczysz, będą niewolnikami w obręczach i zabiją cię z rozkazu swych nowych władców.

„Egwene. Nie mogę dopuścić, by to z nią zrobili”.

Te myśli stratował głos Ba’alzamona.

— Tylko jedno może cię zbawić, Randzie al’Thor. Lewsie Therinie, zabójco rodu. Ja jestem twoim jedynym zbawieniem. Służ mi, to podaruję ci cały świat. Stawisz opór, to zniszczę cię, tak jak to już nieraz czyniłem. Tym razem jednak zniszczę cię razem z duszą, zniszczę cię do ostatka, na zawsze.

„Znowu zwyciężyłem, Lewsie Therinie”.

Ta myśl unosiła się poza pustką, trzeba jednak było nie lada wysiłku, by ją ignorować, by nie myśleć o wszystkich tych żywotach, w których to słyszał. Zmienił położenie miecza, a Ba’alzamon ustawił laskę w gotowości.

Rand dopiero teraz zauważył, że Ba’alzamon tak się zachowuje, jakby miecz ze znakiem czapli mógł go zranić.

„Stal nie zrani Czarnego”.

A jednak Ba’alzamon czujnie śledził ruchy ostrza. Rand stał się jednym z mieczem. Czuł każdą jego cząsteczkę, mikroskopijne drobiny, tysiąckroć za małe, by można je było zobaczyć gołym okiem. Czuł także Moc, która go przepełniała i spływała po ostrzu, przepychając się przez skomplikowane matryce wykute przez Aes Sedai podczas wojen z trollokami.

W tym momencie usłyszał jeszcze jeden głos. Głos Lana.

„Nadejdzie jeszcze taki czas, gdy będziesz pragnął czegoś bardziej, niż pragniesz żyć”.

Głos Ingtara.

„Każdy człowiek ma prawo postanowić, kiedy schować miecz”.

Pojawił się wizerunek Egwene, Egwene w obręczy, dokonującej żywota jako damane.

„Wątki mojego życia w niebezpieczeństwie. Egwene. Jeśli Hawkwing przedostanie się do Falme, to może ją uratuje”.

Nie wiedząc nawet kiedy, przyjął pierwszą pozycję „Czapli brodzącej w sitowiu”, balansując na jednej nodze, z uniesionym wysoko mieczem, odsłonięty i bezbronny.

„Śmierć jest lżejsza od pióra, powinność cięższa niż góra”.

Ba’alzamon wbił w niego wzrok.

— Czemu się tak idiotycznie szczerzysz, ty durniu? Nie dociera do ciebie, że mogę cię doszczętnie zniszczyć?

Rand poczuł, że oprócz spokoju pustki, otacza go także spokój innego rodzaju.

— Nigdy nie będę ci służył, ojcze kłamstw. Choćbym żył tysiąc razy, nigdy służył nie będę. Wiem to. Jestem tego pewien. Chodź. Czas umierać.

Ba’alzamon otworzył szeroko oczy — na moment zamieniły się w buchające ogniem paleniska, od których Randowi na twarz wystąpił pot. Czerń za plecami Ba’alzamona zawrzała, a jemu samemu stwardniała twarz.

— No to umieraj, robaku! — Cisnął swą laską, jakby to była włócznia.

Rand krzyknął przeraźliwie, gdy poczuł, że laska przebiła mu bok, przepalając ciało niczym rozgrzany do białości pogrzebacz. Pustka zadrżała, trwał jednak w niej ostatkiem sił i wbił miecz ze znakiem czapli w serce Ba’alzamona. Ba’alzamon krzyknął, krzyknęła otaczająca go czerń. Świat eksplodował ogniem.

48

Pierwsze roszczenia

Min brnęła przez brukowaną ulicę, przepychając się wśród tłoczących się ludzi, stojących z pobladłymi twarzami i wytrzeszczonymi oczyma albo histerycznie pokrzykujących. Nieliczni uciekali, najwyraźniej bez żadnego pomysłu, dokąd mogą uciekać, większość jednak poruszała się niczym kukły w niewprawnych rękach, bardziej bojąc się iść niż zostać. Szukała po twarzach, w nadziei, że znajdzie Egwene, Elayne albo Nynaeve, widziała jednak samych Falmeńczyków. A poza tym coś ją ciągnęło do przodu, jakby była uwiązana na jakimś sznurku.