Człowiek, który kazał nazywać się Bors, ciężko dysząc dokończył credo, czując się jakby miał za sobą dziesięciomilowy bieg. Otaczające go chrapliwe oddechy mówiły mu, że nie tylko on znajduje się w takim stanie.
— Powstańcie! Powstańcie wszyscy.
Słodka barwa głosu zaskoczyła go. Z pewnością nie mógłby tego powiedzieć żaden z jego towarzyszy leżących na brzuchach, z twarzami przyciśniętymi do mozaikowej posadzki, jednakże takiego brzmienia głosu nie mógł się spodziewać po... Ostrożnie uniósł głowę na tyle, by móc spojrzeć jednym okiem.
W powietrzu ponad Myrddraalem wisiała sylwetka człowieka, brzeg jego krwistoczerwonej szaty zwieszał się nad głową Myrddraala. Twarz przykrywała maska koloru równie krwistej czerwieni. Czy Wielki Władca Ciemności miałby się im ukazać pod postacią człowieka? I na dodatek zamaskowanego? A jednak Myrddraal, jego strach był niemalże widoczny, trząsł się, prawie kulił, stojąc w cieniu postaci. Człowiek, który kazał nazywać się Bors, uczepił się odpowiedzi, jaką mógł znieść jego umysł. Przypuszczalnie jeden z Przeklętych.
Ta myśl była niewiele mniej bolesna. Oznaczałoby to, że Dzień, gdy Czarny powróci, jest już blisko, skoro jeden z Przeklętych wydostał się na wolność. Przeklęci, trzynastu najpotężniejszych władców Jedynej Mocy, w Wieku, który obfitował w potężnych władców, zamknięci zostali wraz z Czarnym w Shayol Ghul, wygnani ze świata ludzi i zapieczętowani tam przez Smoka oraz Stu Towarzyszy. A kontruderzenie, będące efektem tego wygnania skaziło męską połowę Prawdziwego Źródła i wszyscy męscy Aes Sedai, ci przeklęci władcy Mocy, oszaleli i spowodowali pęknięcie świata, roztrzaskując go jak gliniany dzbanek ciśnięty na skały i kończąc tym samym Wiek Legend, zanim sami pomarli, gnijąc jeszcze za życia. Wedle jego przekonania najbardziej odpowiednia śmierć dla Aes Sedai. Zbyt lekka dla nich. Żałował tylko tego, że kobiety zostały oszczędzone.
Powoli, boleśnie zepchnął trwogę w głąb swego umysłu, zamykając ją i trzymając najściślej jak potrafił, chociaż krzykiem domagała się uwolnienia. To była najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić. Żaden z leżących na brzuchu nie wstał jeszcze, nieliczni poważyli się podnieść głowy.
— Powstańcie! — W głosie czerwono zamaskowanej postaci zabrzmiał oschły ton. Wykonała gest oboma dłońmi. — Wstać!
Człowiek, który kazał mówić na siebie Bors, gramolił się niezręcznie, lecz w połowie drogi, klęcząc na kolanach, zawahał się. Dłonie wykonujące gesty były straszliwie poparzone, poprzecinane czarnymi szczelinami, spomiędzy których wyzierało surowe mięso, czerwone jak szaty, w które odziana była postać.
„Czy Czarny pojawiałby się w taki sposób? Lub choćby jeden z Przeklętych?”
Dziury na oczy w krwistoczerwonej masce powoli przesuwały się po nim, wyprostował się więc pośpiesznie. Pomyślał, że niemalże czuje w spojrzeniu tym gorąco otwartego paleniska.
Inni poddali się rozkazowi z nie większym wdziękiem i nie mniejszym strachem. Kiedy wszyscy już stali, postać unosząca się w powietrzu przemówiła:
— Znany jestem pod wieloma imionami, lecz wy powinniście znać mnie pod imieniem Ba’alzamon.
Człowiek, który kazał nazywać się Bors, zacisnął zęby, aby powstrzymać ich szczękanie. Ba’alzamon. W języku trolloków oznaczało to Serce Mroku, a nawet niewierzący wiedzieli, że trolloki nazywały tak Wielkiego Pana Ciemności. Tego Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Nie było to Prawdziwe Imię, Shai’tan, było jednak zakazane. Dla tych, którzy zgromadzili się tutaj, podobnie jak dla innych z ich rodzaju, splamienie któregokolwiek z obu imion ludzkim językiem oznaczało bluźnierstwo. Oddech świszczał mu w nozdrzach i słyszał, jak pozostali sapią pod swymi maskami. Służba gdzieś zniknęła, podobnie trolloki, choć nie spostrzegł, jak wychodzili.
— Miejsce, w którym się znajdujecie leży w cieniu Shayol Ghul.
Podniósł się lament wielu głosów. Człowiek, który kazał nazywać się Bors, nie był pewien, czy i jego głosu nie było pośród nich. Delikatny ton czegoś, co niemalże mogłoby być nazwane kpiną, wplótł się w słowa Ba’alzamona, gdy rozpostarł dłonie:
— Nie bójcie się, albowiem Dzień ustanowienia waszego Pana nad światem zbliża się. Dzień Powrotu nadciąga skrzydłem burzy. Czy nic wam nie mówi to, że jestem tutaj, że wyróżnieni spośród wszystkich waszych braci i sióstr, możecie mnie oglądać? Wkrótce Koło Czasu zostanie skruszone. Już wkrótce Wielki Wąż umrze, a nasycony potęgą tej śmierci, śmierci samego Czasu, wasz Pan przekształci ten świat wedle obrazu swego, na ten Wiek i wszystkie, które przyjdą po nim. A ci, którzy służą mi wiernie i wytrwale, usiądą u moich stóp ponad gwiazdami na niebie i rządzić będą światem ludzi na zawsze. Tak wam obiecałem i tak będzie, bez końca. Będziecie żyli i władali na zawsze.
Szmer antycypowanej radości przemknął w tłumie słuchaczy, niektórzy nawet postąpili krok naprzód, w kierunku kołyszącego się, szkarłatnego kształtu, oczy entuzjastycznie uniosły się w górę. Nawet człowiek, który kazał nazywać się Bors, poczuł siłę przyciągania tej obietnicy, obietnicy za którą przehandlował po stokroć swą duszę.
— Dzień Powrotu jest coraz bliższy — rzekł Ba’alzamon. — Lecz wiele jeszcze zostało do zrobienia. Wiele do zrobienia.
Powietrze po lewej ręce Ba’alzamona zalśniło i skrzepło, pojawiła się w nim postać młodego mężczyzny, nieco niższego od niego. Człowiek, który kazał nazywać się Bors, nie potrafił zdecydować, czy jest to rzeczywista istota czy nie. Sądząc z ubioru, wiejski chłopiec z psotnymi ognikami w brązowych oczach i cieniem uśmiechu w kącikach ust, jakby przypominał sobie, lub planował jakąś psotę. Skóra jakby żyła i była ciepła, jednak piersi nie poruszał oddech, oczy nie mrugały.
Powietrze po prawej ręce Ba’alzamona zamigotało jakby z gorąca i druga z wiejska ubrana postać zawisła w powietrzu, odrobinę poniżej niego. Był to młodzieniec o kręconych włosach, umięśniony potężnie jak kowal. I miał osobliwy dodatek: przy boku wisiał mu bojowy topór, wielki stalowy półksiężyc, którego ciężar równoważył gruby szpic po przeciwnej stronie trzonka. Człowiek, który kazał nazywać się Bors, nagle pochylił się naprzód pochłonięty czymś zdecydowanie bardziej zadziwiającym. Oczy młodzieńca były żółte.
I po raz trzeci powietrze zestaliło się w kształt młodego człowieka, tym razem dokładnie pod twarzą Ba’alzamona, niemalże u jego stóp. Podobny do poprzednich, wysoki, o oczach zmieniających barwę od szarości do błękitu, w zależności od kąta padania światła, o ciemnych, zrudziałych włosach. Następny wieśniak, albo rolnik. Człowiek, który kazał nazywać się Bors, patrzył. Jeszcze jedna rzecz odstająca od powszedniości, chociaż dziwił się, jak w tym miejscu mógł oczekiwać zwyczajnych rzeczy. Przy pasie postaci przytroczony był miecz, miecz z brązową czaplą wygrawerowaną na pochwie, i jeszcze jednym znakiem czapli na długim, dwuręcznym jelcu.
„Wiejski chłopiec ze znakiem czapli na ostrzu? Niemożliwe! Co to wszystko ma znaczyć? I chłopak z żółtymi oczami.”
Zauważył, że Myrddraal patrząc na postacie zadrżał, a o ile nie sądził błędnie, drżenie nie wyrażało strachu, lecz nienawiść.
Zapadła głęboka cisza, której Ba’alzamon pozwolił jeszcze pogłębić się, nim przemówił:
— Oto jest ten, który przemierza świat, który był i który będzie, lecz którego jeszcze nie ma, oto Smok.
Przestraszony szept rozniósł się wśród słuchaczy.
— Smok Odrodzony! Mamy go zabić, Wielki Panie? Ręka człowieka z Shienaran łapczywie podążyła do pasa, gdzie powinien wisieć miecz.