— Okażę — wyszeptała ochryple Amalisa. — Okażę. Błagam, Liandrin Sedai, błagam, powiedz, że będziesz chroniła mego brata i moje dworki...
— Ochronię tego, kto na ochronę zasłuży. Zatroszcz się o siebie, moja córko. I myśl tylko o tym, co ci nakazałam. Tylko o tym. Losy świata od tego zależą, moja córko. Musisz zapomnieć o wszystkim innym.
— Tak, Liandrin Sedai. Tak. Tak.
Liandrin odwróciła się i przeszła przez pokój, nie oglądając się za siebie, dopóki nie dotarła do drzwi. Amalisa cały czas klęczała, wciąż wpatrywała się w nią z lękiem.
— Powstań, lady Amaliso. — Liandrin mówiła łagodnym głosem, ze śladem lekkiej drwiny.
„Też mi siostra! Nie przetrwałaby ani dnia jako nowicjuszka. Ale rozkazywać potraf.”
— Powstań.
Amalisa prostowała się powolnymi, sztywnymi ruchami, jakby jej dłonie i stopy przez wiele godzin nosiły na sobie pęta. Gdy wreszcie stanęła na nogach, Liandrin przemówiła, używając na powrót całej tej stali, jaką straszyła wcześniej:
— A jeśli zawiedziesz świat, jeśli zawiedziesz mnie, wówczas pozazdrościsz temu Sprzymierzeńcowi Ciemności, który siedzi w waszych lochach.
Liandrin nie sądziła, na podstawie wyrazu twarzy Amalisy, by zawód mógł nastąpić z powodu braku jakichkolwiek starań z jej strony.
Liandrin zatrzasnęła drzwi za sobą i nagle poczuła, że swędzi ją skóra. Wstrzymawszy oddech, obróciła się błyskawicznie, rozglądając po jasno oświetlonej sali. Pusto. Za otworami strzelniczymi panowała już głęboka noc. W komnacie nie było nikogo, a jednak była pewna, że czuje utkwione w niej oczy. Pusty korytarz, cienie tam, gdzie nie docierało światło lamp wiszących na ścianach, to wszystko szydziło z niej. Niepewnie wzruszyła ramionami, po czym z determinacją ruszyła przed siebie.
„Coś mi się uroiło. Nic więcej.”
Już późna noc, a tyle jeszcze do zrobienia przed świtem. Jej rozkazy były jasno sprecyzowane.
Ciemności choć oko wykol zalegały lochy niezależnie od pory dnia, chyba że ktoś przyniósł latarnię, jednakże Padan Fain usiadł na skraju pryczy, przenikając wzrokiem mrok z uśmiechem na twarzy. Słyszał, jak pozostali dwaj więźniowie rzucają się przez sen, mamrocząc o jakichś koszmarach. Padan Fain czekał na coś, na coś, czego się spodziewał od bardzo długiego czasu. Zbyt długiego. Ale odtąd już niedługiego.
Drzwi zewnętrznej izby otworzyły się, do środka wpłynęła struga światła, ciemną linią obrysowując postać na progu.
Fain wstał.
— To ty! Nie ciebie się spodziewałem.
Z wyraźną obojętnością pochylił się do przodu. Krew w jego żyłach popłynęła szybciej, miał wrażenie, że mógłby wyskoczyć z warowni, gdyby zechciał.
— Niespodzianka, co? No cóż, wejdź. Noc nie jest już młoda, a ja też czasem potrzebuję snu.
Lampa znalazła się teraz we wnętrzu celi, Fain zadarł głowę, uśmiechając się szeroko do czegoś niewidzialnego, a jednak wyczuwalnego poprzez kamienne sklepienie lochów.
— To się jeszcze nie skończyło — wyszeptał. — Bitwa nigdy nie ma końca.
6
Ciemne proroctwo
Drzwi domostwa farmy drżały po wpływem wściekłego walenia od zewnątrz; ciężka sztaba podskakiwała w zawiasach. Za oknem tuż obok drzwi widać było obdarzoną wydatnym pyskiem sylwetkę trolloka. Okien było więcej i więcej też ciemnych kształtów za nimi. Nie dość jednak ciemnych, by Rand potrafił je odróżnić.
„Okna” — pomyślał z rozpaczą.
Cofnął się od drzwi, ściskając obiema rękami swój miecz.
„Nawet jeśli drzwi wytrzymają, będą mogli wybić okna. Czemu nic nie robią z oknami?”
Przy akompaniamencie ogłuszającego, metalicznego trzasku jeden z zawiasów wyskoczył częściowo z framugi, zawisając luźno na gwoździach wyrwanych z drewna na długość palca. Sztaba zadrżała pod wpływem kolejnego ciosu, znowu zachrobotały gwoździe.
— Musimy je powstrzymać! — krzyknął Rand.
„Ale nie uda nam się. Nie uda nam się ich powstrzymać.”
Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś wyjścia, ale drzwi były tylko jedne. Ta izba przypominała ozdobną skrzynię. Tylko jedne drzwi i tyle okien.
— Musimy coś zrobić. Cokolwiek!
— Za późno — orzekł Mat. — Nie rozumiesz?
Szeroki uśmiech dziwnie wyglądał na jego bezkrwistej, pobladłej twarzy, zza pazuchy, na wysokości piersi, wystawała rękojeść sztyletu, wieńczący ją rubin płonął jak ogień. W tym kamieniu było więcej życia niż w jego twarzy.
— Za późno, byśmy mogli coś zmienić.
— Wreszcie się ich pozbyłem — powiedział Perrin ze śmiechem. Krew spływała z jego twarzy, z pustych oczodołów strugi łez. Wyciągnął przed siebie pokryte czerwienią dłonie, próbując zmusić Randa, by spojrzał na to, co on w nich trzymał. — Jestem już wolny. To koniec.
— To się nigdy nie kończy, al’Thor — krzyknął Padan Fain, czołgający się na środku podłogi. — Bitwa nigdy nie ma końca.
Drzwi eksplodowały lawiną drzazg, Rand musiał uskoczyć przed frunącymi przez powietrze drewnianymi odłamkami. Do środka wkroczyły dwie odziane na czerwono Aes Sedai, ukłonami witając nadejście swego pana. Twarz Ba’alzamona była skryta za maską koloru zaschłej krwi, jednakże Rand widział płomienie jarzące się zza szczelin na oczy, słyszał huk ognia dobiegający z ust.
— Z nami sprawa jeszcze nie zakończona, al’Thor — powiedział Ba’alzamon i potem jednocześnie z Fainem: — Dla ciebie bitwa nigdy nie ma końca.
Rand usiadł na podłodze i wydał zduszony jęk. Szczypaniem próbował wyrwać się ze snu. Miał wrażenie, że wciąż słyszy głos Faina, tak wyraźnie, jakby domokrążca stał obok niego.
„To się nigdy nie kończy. Bitwa nigdy nie ma końca.”
Rozejrzał się dookoła mętnym wzrokiem, pragnąc się przekonać, że nadal pozostaje ukryty przed wszystkimi w tym miejscu, w którym zostawiła go Egwene, to jest na sienniku w kącie jej izby. Pokój zalewało ciemne światło padające z pojedynczej lampy. W jej kiepskim świetle dostrzegł Nynaeve. Robiła coś na drutach, siedząc na bujanym krześle, ustawionym z drugiej strony jedynego łóżka, na którym pościel była nietknięta. Za oknami panowała noc.
Ciemnooka i szczupła Nynaeve zaplatała włosy w gruby warkocz, który przerzucony przez ramię sięgał jej prawie do pasa. Nie wyzbyła się obyczajów nabytych w domu. Miała spokojną twarz i lekko się kołysząc, wydawała się cała zatopiona w swej robótce. Nie było słychać żadnych dźwięków, wyjąwszy monotonne poszczękiwanie drutów. Dywan tłumił skrzypienie bujanego fotela.
Ostatnimi czasy bywały takie noce, kiedy tęsknił do dywanu, który by leżał na zimnej, kamiennej posadzce jego pokoju, lecz w Shienarze wszystkie pokoje dla mężczyzn były puste i nagie. Tutaj na ścianach wisiały dwa gobeliny, z widokami górskich wodospadów, a otwory łucznicze zdobiły zasłony haftowane w kwiaty. W niskim, okrągłym wazonie na stole przy łóżku stały kwiaty, białe poranne gwiazdy, więcej wychylało się z oblewanych białą glazurą kinkietów na ścianach. W kącie stało wysokie lustro, drugie wisiało nad umywalką wyposażoną w dzban i misę w niebieskie prążki. Ciekaw był, po co Egwene potrzebne aż dwa lustra, on w swojej izbie nie miał żadnego i bynajmniej za nim nie tęsknił. Paliła się tylko jedna lampa, ale cztery dodatkowe stały w pokoju nieomal tak dużym, jak ten, który on dzielił razem z Matem i Perrinem. Egwene mieszkała sama.
Nie podnosząc głowy, Nynaeve powiedziała:
— Jeśli śpisz po południu, nie powinieneś się spodziewać, że będziesz spał nocą.
Zrobił obrażoną minę, mimo że ona nie mogła tego zobaczyć. Przynajmniej tak mu się wydawało. Była od niego starsza o zaledwie kilka wiosen, ale autorytet Wiedzącej postarzał o pięćdziesiąt lat.