Выбрать главу

— Ty głupcze! Ty koszmarny, ślepy, stuknięty głupcze! Wzywać Czarnego, ściągać na siebie jego uwagę! Nie dość ci kłopotów?

— On nie żyje — wymamrotał Rand, rozcierając głowę. Przełknął ślinę. Zawroty głowy powoli ustawały. — W porządku, w porządku. Ba’alzamon, jeśli sobie życzysz. Ale on nie żyje, widziałem, jak umierał, widziałem, jak płonął.

— Ty naprawdę jesteś głupcem, Randzie al’Thor. — Pogroziła mu pięścią. — Natarłabym ci uszu, gdybym uważała, że dzięki temu nabierzesz choć trochę rozumu...

Reszta słów utonęła w huku dzwonów, które nagle rozdźwięczały się we wnętrzu fortecy.

Zerwał się na równe nogi.

— To alarm! Szukają...

„Wezwij Czarnego, a dopadnie cię jego zło.”

Nynaeve wstała powoli, z niepokojem kręcąc głową.

— Nie, chyba nie. Gdyby cię szukali, to dzwony by nie biły, żeby cię ostrzec. Nie, to nie alarm, nie chodzi o ciebie.

— No to co?

Podbiegł do najbliższego otworu w ścianie i wyjrzał na zewnątrz.

Wokół twierdzy, niczym robaczki świętojańskie, roiły się światła latarni i pochodni. Niektóre pędziły do zewnętrznych murów i wież, lecz większość wirowała w ogrodzie tuż pod nimi i na dziedzińcu, którego fragment stąd widział. Przyczyna alarmu kryła się w środku twierdzy. Dzwony ucichły, przestając zagłuszać czyjeś krzyki, nie potrafił jednak zrozumieć ich treści.

„Jeśli to nie o mnie chodzi...”

— Egwene — powiedział nagle.

„Jeśli on jeszcze żyje, jeśli istnieje jeszcze zło, to powinien przyjść po mnie.”

Nynaeve odwróciła się od drugiej szczeliny strzelniczej.

— Co?

— Egwene.

Szybkimi krokami pokonał pokój i wyciągnął z tobołka swój miecz.

„Światłości, on ma skrzywdzić mnie, nie ją.”

— Ona jest w lochach z Fainem. A jeśli się jakoś wyswobodził?

Dopadła go przy drzwiach, złapała za ramię. Sięgała mu zaledwie do ramienia, ale uścisk przypominał żelazo.

— Nie rób z siebie większego koziogłowego durnia niż dotychczas, Randzie al’Thor. Nawet jeśli to nie ma nic wspólnego z tobą, te kobiety czegoś naprawdę szukają! Światłości, człowieku, to są pokoje kobiece. Na korytarzach będą Aes Sedai, nie ma co w to wątpić. Egwene nic się nie stanie. Miała zamiar zabrać tam z sobą Mata i Perrina. Nawet jeśli wpakowała się w jakieś kłopoty, to oni się nią zaopiekują.

— A jeśli ona ich nie znalazła, Nynaeve? Egwene by to na pewno nie zatrzymało. Poszłaby tam sama, tak samo jak ty, i doskonale o tym wiesz. Światłości, mówiłem jej, że Fain jest niebezpieczny! Niech sczeznę, mówiłem!

Wyrwał się z jej uścisku, gwałtownie otworzył drzwi i wypadł na zewnątrz.

„Spal mnie Światłości, on miał skrzywdzić mnie!”

Jakaś kobieta krzyknęła przeraźliwie na widok jego zgrzebnej koszuli posługacza, kaftana i miecza w wyciągniętej ręce. Nawet zaproszeni mężczyźni nie wchodzili uzbrojeni do komnat kobiecych, chyba że twierdza była atakowana. Korytarze wypełniały kobiety, służące w czarno-złotych strojach, mieszkające w twierdzy damy w jedwabiach i koronkach, kobiety w haftowanych szalach z długimi frędzlami, wszystkie mówiły jednocześnie i bardzo głośno, każda chciała wiedzieć, co się dzieje. Do spódnic przywierały rozwrzeszczane dzieci. Rand przepychał się między nimi, omijając kogo się dało, niewyraźnie przepraszając te, które potrącił, starając się ignorować oszołomione spojrzenia.

Jedna z kobiet, w szalu zarzuconym na ramiona, odwróciła się, by wejść do swego pokoju i wtedy zobaczył tylną część szala, zobaczył połyskującą białą łzę na samym środku pleców. Nagle rozpoznał twarze, które widział na zewnętrznym dziedzińcu. Poczuł na sobie wzrok zaalarmowanych Aes Sedai.

— Kim jesteś? Co ty tu robisz?

— Czy twierdzę ktoś atakuje? Odpowiadaj, człowieku!

— To nie jest żaden żołnierz. Kim on jest? Co się dzieje?

— To ten młody lord z południa!

— Niech ktoś go zatrzyma!

Strach podważył mu wargi, obnażające zęby, ale nie zatrzymywał się, a nawet próbował biec jeszcze szybciej.

W pewnym momencie na korytarzu pojawiła się jakaś kobieta, stała twarzą w twarz naprzeciwko niego i wtedy zatrzymał się mimo woli. Tę twarz rozpoznałby wszędzie, czuł, że nie zapomni jej do końca życia. Zasiadająca na Tronie Amyrlin. Na jego widok jej oczy rozszerzyły się, zrobiła krok w tył. Inna Aes Sedai, ta sama, którą wtedy widział z laską w dłoniach, stanęła między nim i Zasiadającą na Tronie, krzycząc coś, czego nie rozumiał z powodu narastającej wrzawy.

„Ona wie. Światłości dopomóż, ona wie. Moiraine jej powiedziała.”

Burknął coś opryskliwie i pobiegł dalej.

„Światłości, pozwól się tylko upewnić, że Egwene jest bezpieczna, zanim one...”

Słyszał za sobą krzyk, ale nie zwrócił na niego uwagi.

W całej twierdzy było dość zamieszania. Mężczyźni biegali po dziedzińcach z mieczami w dłoniach, w ogóle na niego nie patrząc. Na tle huku dzwonów alarmowych wyróżniały się inne hałasy. Krzyki. Wrzaski. Metal odbijający się dźwięcznie od metalu. Starczyło mu czasu, by pojąć, że to odgłosy bitwy — „Walka? We wnętrzu Fal Dara?” — gdy zza rogu wypadły prosto na niego trzy trolloki.

Ludzkie twarze zniekształcały włochate pyski, jednemu z nich wyrastały baranie rogi. Wyszczerzyły zęby i unosząc sierpowate miecze popędziły prosto w jego stronę.

Na korytarzu, który jeszcze chwilę temu był pełen biegnących ludzi, zrobiło się prawie zupełnie pusto, pozostał tylko on i trzech trolloków. Złapany z zaskoczenia niezdarnie wyciągnął miecz z pochwy i usiłował wykonać Kolibra Całującego Różę. Wstrząśnięty widokiem trolloków w samym sercu warowni Fal Dara, wykonał tę pozycję tak źle, że Lan zapewne uciekłby z niesmakiem. Trollok o niedźwiedzim pysku z łatwością się przed nią uchylił sprawiając, że pozostali dwaj na moment wypadli z rytmu.

Nagle minęło go kilkunastu rozpędzonych mężczyzn, biegli prosto na trolloków, ubrani częściowo do uczty, ale trzymali miecze w pogotowiu. Trollok o niedźwiedzim pysku warknął coś przed śmiercią, jego towarzysze umknęli, ścigani przez rozchybotaną stal. Powietrze rozbrzmiewało dochodzącymi zewsząd okrzykami i wrzaskiem.

„Egwene!”

Rand popędził w głąb warowni, pokonując korytarze pozbawione śladów życia, jakkolwiek tu i ówdzie napotykał na ciała martwych trolloków. Albo martwych ludzi.

Dobiegł do skrzyżowania korytarzy i spojrzał od tyłu na toczącą się walkę. Leżało tam nieruchomo sześciu zakrwawionych mężczyzn z kitami na głowach, siódmy właśnie ginął. Myrddraal wyciągnął swe ostrze z brzucha mężczyzny i zadał jeszcze jedno pchnięcie, żołnierz krzyknął przeraźliwie, wypuścił miecz z rąk i upadł. Pomor poruszał się z wężową gracją, okrywająca jego pierś zbroja, złożona z nakładających się czarnych płatów, dodatkowo wspomagała tę iluzję. Obrócił się, blada, bezoka twarz popatrzyła na Randa, po chwili już szedł w jego stronę, śmiejąc się bezkrwistym uśmiechem, bez pośpiechu. Nie musiał śpieszyć do samotnego człowieka.

Rand miał wrażenie, że ukorzenił się, zamierając w miejscu, język przysechł mu do podniebienia. Spojrzenie Bezokiego to strach. Tak powiadają na całym Pograniczu. Trzęsącymi się dłońmi uniósł miecz. Nawet nie pomyślał o przywołaniu pustki.

„Światłości, on dopiero co zabił siedmiu uzbrojonych żołnierzy. Światłości, co ja mam robić. Światłości!”

Myrddraal zatrzymał się nagle, jego uśmiech znikł.

— On jest mój, Rand.

Rand wzdrygnął się, gdy obok niego stanął Ingtar, ciemny i zwalisty, w żółtym świątecznym kaftanie, trzymał oburącz miecz. Na moment nie spuścił oczu z twarzy Myrddraala, nawet jeśli bał się jego spojrzenia, to zupełnie tego nie okazał.