Выбрать главу

— Ty sobie poćwicz na jakimś trolloku — powiedział cicho — zanim się zmierzysz z czymś takim.

— Szedłem właśnie sprawdzić, czy Egwene jest bezpieczna. Poszła do lochów odwiedzić pana Faina i...

— No więc idź do niej.

Rand przełknął ślinę.

— Zabierzmy się za niego razem, Ingtarze.

— Nie jesteś jeszcze gotów. Idź do swojej dziewczyny. No idź! Chcesz, żeby trolloki znalazły ją bezbronną?

Przez chwilę Rand trwał w miejscu, niezdecydowany. Pomor uniósł miecz, zamierzył się na Ingtara. Usta tamtego wykrzywiło bezgłośne warknięcie, Rand jednak wiedział, że to nie strach. A Egwene mogła być sama w lochu, w towarzystwie Faina albo i gorzej. Nadal jednak było mu wstyd, gdy biegł w stronę schodów wiodących do podziemi. Wiedział, że spojrzenie Pomora może zastraszyć każdego człowieka, jednak Ingtar pokonał tę groźbę. Nadal miał wrażenie, że jego żołądek zwinął się w supeł.

W podziemiach warowni panowała cisza, korytarze były mętnie oświetlone przez migoczące pochodnie rozwieszone w dużych odstępach na ścianach. W pobliżu lochów zwolnił i zaczął się skradać, najciszej jak potrafił, na palcach. Zgrzytanie butów po nagim kamieniu wydawało się rozsadzać uszy. Drzwi do lochów były uchylone na szerokość dłoni, miast być zamknięte i zaryglowane.

Wpatrzony w nie, bezskutecznie usiłował przełknąć ślinę. Otworzył usta, by zawołać, ale zaraz szybko je zamknął. Jeśli tam była Egwene i miała jakieś kłopoty, to krzykiem mógł tylko przestrzec tego, kto jej zagrażał. Opanował się, robiąc głęboki wdech.

Jednym szybkim ruchem popchnął drzwi pochwą miecza trzymaną w lewej dłoni i skoczył do środka, wystawiając ramię, by wykonać przewrót na słomie pokrywającej posadzkę, po czym zerwał się na nogi i jął obracać wokół własnej osi, by dokładnie ogarnąć wnętrze izby, i rozpaczliwie śledził tego, kto go mógł zaatakować. Wypatrywał Egwene, nikogo jednak nie zobaczył.

Jego wzrok padł na stół i wtedy stanął jak wryty, z zastygłym oddechem, z zastygłą myślą. Po obu stronach wciąż palącej się lampy, niczym jakieś ozdobne nakrycia, leżały głowy strażników otoczone kałużami krwi. Ich oczy wpatrywały się w niego, wytrzeszczone ze strachu, usta rozdziawione w ostatnim krzyku, którego nikt nie mógł usłyszeć. Rand zakrztusił się i zgiął wpół, mdłości nie przestawały targać żołądkiem, gdy zwymiotował jego zawartość na słomę. W końcu jakoś udało mu się wyprostować, otarł usta rękawem, czując, że gardło ma zupełnie zdarte.

Powoli ogarniał całość wnętrza, niedokładnie zbadanego podczas pośpiesznego poszukiwania ewentualnych napastników. Na słomie walały się krwawe szczątki. Z wyjątkiem dwóch głów nie potrafił w nich rozpoznać nic ludzkiego. Niektóre z tych strzępów wyglądały na przeżute.

„To właśnie się stało z resztą ciał.”

Był zaskoczony spokojem, jaki opanował jego myśli, nieomal równy spokojowi pustki, którą osiągnął nawet się nie starając. Niejasno jednak przeczuwał, że spowodował to szok.

Żadnej z głów nie rozpoznał. Od czasu, gdy był tu poprzednio, strażników zmieniono. To go ucieszyło. Poczułby się o wiele gorzej, gdyby ich znał, nawet gdyby jednym z nich okazał się Changu. Krew plamiła także ściany, wszędzie tam gdzie spojrzał, układała się w kształt pośpiesznie nagryzmolonych liter, pojedynczych słów, a nawet całych zdań. Jedne były zamazane i koślawe, w języku, którego nie rozumiał, choć rozpoznawał w nim pismo trolloków. Inne udało mu się odcyfrować, czego zresztą żałował. Bluźnierstwa i sprośności, od których nawet stajenny albo strażnik kupiecki by zbladł.

— Egwene.

Spokój znikł. Wsunął pochwę miecza za pas i porwał lampę ze stołu, ledwie zauważając, że roztrącił głowy.

— Egwene! Gdzie jesteś?

Zaczął iść w stronę wewnętrznych drzwi, zrobił dwa kroki i zatrzymał się z wytrzeszczonymi oczyma. Słowa wypisane na drzwiach, ciemne i połyskujące wilgocią w świetle lampy, dawały się odczytać całkiem łatwo.

SPOTKAMY SIĘ ZNOWU NA GŁOWIE TOMANA.

TO SIĘ NIGDY NIE KOŃCZY, AL’THOR.

Nagle zdrętwiała dłoń wypuściła miecz. Nie odrywając oczu od drzwi, pochylił się, by go podnieść. Zamiast tego jednak, chwycił garść słomy i z furią zaczął ścierać słowa. Dysząc ciężko, szorował drzwi tak długo, aż napis zamienił się w krwawą plamę, ale nie mógł przestać.

— Co ty robisz?

Słysząc za sobą ostry głos, odwrócił się błyskawicznie, pochylając, by schwycić miecz.

Na progu zewnętrznych drzwi stała jakaś kobieta, zesztywniała z odrazy. Jej włosy, splecione w kilkanaście warkoczyków, swą barwą przypominały blade złoto, jednak ciemne oczy spoglądały na niego ostrym spojrzeniem, Z wyglądu nie była raczej starsza od niego, była piękna, choć zaciskała usta w grymasie, który mu się wcale nie podobał. Potem zauważył otulający ją szczelnie szal, z długimi, czerwonymi frędzlami.

„Aes Sedai. Światłości dopomóż, to Czerwona Ajah.”

— Ja... Ja właśnie... To obrzydlistwo. Wyjątkowo ohydne.

— Wszystko trzeba zostawić tak, jak jest, byśmy to mogły zbadać. Niczego nie dotykaj.

Zrobiła krok do przodu, przypatrując mu się, on zaś zrobił krok w tył.

— Tak, tak jak myślałam. Jeden z tych przywiezionych przez Moiraine. Co cię z tym łączy? — Gestem ręki ogarnęła głowy na stole i krwawe gryzmoły na ścianach.

Przez chwilę wpatrywał się w nią wybałuszonymi oczami.

— Ja? Nic! Ja tu przyszedłem, by znaleźć... Egwene!

Odwrócił się w stronę wewnętrznych drzwi, a Aes Sedai krzyknęła:

— Nie! Najpierw mi odpowiesz!

Znienacka okazało się, że jedyne, co może zrobić, to stać, trzymając lampę i miecz. Ze wszystkich stron napierało na niego lodowate zimno. Miał wrażenie, jakby głowę wepchnięto w zmrożone imadło, ledwie mógł oddychać od ucisku w piersi.

— Odpowiadaj, chłopcze. Powiedz, jak się nazywasz.

Mimo woli stęknął głucho, usiłując coś powiedzieć pomimo zimna, które wydawało się wciskać mu twarz w głąb czaszki, oplatać pierś zamarzłymi, żelaznymi obręczami. Zacisnął szczęki, by nic nie powiedzieć. Boleśnie przewracał oczami, próbując spojrzeć na nią groźnie przez plamę łez.

„Oby cię Światłość spaliła, Aes Sedai! Nie powiem ani słowa, niech cię Cień pochłonie!”

— Odpowiadaj, chłopcze! Natychmiast!

Lodowate igły przewiercały jego mózg śmiertelnym bólem, zgrzytały na powierzchniach kości. Pustka ukształtowała się w jego wnętrzu, jeszcze zanim o niej pomyślał, ale już nie mógł wytrzymać tego bólu. Niewyraźnie poczuł światło i ciepło kryjące się gdzieś w oddali. Daleko poza świadomością, a jednak już w zasięgu.

„Światłości, co za ziąb. Muszę dotrzeć... do czego? Ona mnie chce zabić. Muszę do tego dotrzeć, bo inaczej ona mnie zabije.”

Rozpaczliwie parł w stronę światła.

— Co się tu dzieje?

Nagle zimno, ucisk i igły zniknęły. Czuł słabość w kolanach, ale zmusił je by zesztywniały. Nie chciał padać na klęczki, nie chciał jej dawać satysfakcji. Pustka zniknęła równie nagle, jak się pojawiła.

„Ona próbowała mnie zabić.”

Dysząc ciężko, uniósł głowę. Na progu stała Moiraine.

— Pytałam, co się tu dzieje, Liandrin — powiedziała.

— Znalazłam tu tego chłopca — odparła spokojnie Czerwona Aes Sedai. — Nie tylko jego, lecz również pomordowanych strażników. To jeden z tych twoich chłopców. A co ty tu robisz, Moiraine? Bitwa toczy się nad nami, a nie tutaj .

— Mogłabym ci zadać takie samo pytanie, Liandrin. — Moiraine rozejrzała się po izbie, lekko tylko zaciskając usta na widok rzezi. — Dlaczego ty tu jesteś?