„Światłości, dopomóż mi. Verin, jak ja cię kochałam za te ciastka i za to twoje łono, na którym mogłam się wypłakać. Zrobię jednak to, co muszę. Zrobię to. Muszę.”
Perrin wyjrzał ostrożnie zza rogu na oddalające się plecy Aes Sedai. Pachniała lawendowym mydłem, czego inni wcale by nie wyczuli nawet z bardzo bliska. Gdy tylko zniknęła z zasięgu wzroku, pośpieszył do drzwi infirmerii. Już wcześniej próbował zobaczyć się z Matem, a ta Aes Sedai — słyszał, jak ktoś ją nazywał Leane — omal nie przycięła mu głowy, nawet nie patrząc, kim jest. W pobliżu Aes Sedai czuł się nieswojo, szczególnie wtedy, gdy próbowały spojrzeć mu w oczy.
Nasłuchiwał chwilę przy drzwiach — nie słyszał niczyich kroków z obu stron korytarza, jak również nic po drugiej stronie drzwi — wszedł do środka i ostrożnie zamknął je za sobą.
Izba infirmerii była długa, miała białe ściany, z wejść na balkony dla łuczników, po obu jej stronach, padało do wewnątrz mnóstwo światła. Mat leżał na jednym z wąskich łóżek, stojących rzędem pod ścianą. Perrin spodziewał się, że po ostatniej nocy większość nich powinna być zajęta, ale zaraz sobie przypomniał, iż twierdza jest pełna Aes Sedai. Jedyną rzeczą, której Aes Sedai nie potrafiły uleczyć swym Uzdrawianiem, była śmierć. Czuł jednak, że w izbie pachnie chorobą.
Perrin skrzywił się na myśl o chorobie. Mat leżał spokojnie, z zamkniętymi oczyma, dłonie trzymał nieruchomo na okrywających go kocach. Wyglądał na wyczerpanego. Nawet nie na mocno chorego, a raczej tak, jakby przepracował trzy dni na polu i dopiero teraz położył się, by wypocząć. Pachniał... nie najlepiej, co by nie mówić. Perrin nie potrafił określić tego zapachu. Po prostu był to zły zapach.
Przysiadł ostrożnie na sąsiednim łóżku. Zawsze wszystko robił ostrożnie. Zawsze był roślejszy od większości ludzi, roślejszy od innych chłopców, od tak dawna, jak sięgał pamięcią. Musiał uważać, by komuś przypadkowo nie zrobić krzywdy albo czegoś nie rozbić. To już zdążyło stać się jego drugą naturą. Zawsze też lubił wszystko z góry przemyśleć, a czasami dodatkowo omówić z kimś innym.
„Ponieważ Randowi wydaje się, że jest jakimś lordem, nie mogę z nim pogadać, a Mat z pewnością nie będzie miał zbyt wiele do powiedzenia.”
Ubiegłej nocy poszedł do jednego z ogrodów, żeby się nad wszystkim zastanowić. Pod wpływem tego wspomnienia nadal ogarniał go wstyd. Gdyby tam nie poszedł, byłby blisko Egwene i Mata, i może wtedy nie zrobiono by im krzywdy. Wiedział jednak, że najprawdopodobniej leżałby teraz na którymś z tych łóżek, podobnie jak Mat, albo już by nie żył, ale to nie zmieniało jego stanu uczuć. Poszedł do ogrodu i to nie miało nic wspólnego z atakiem trolloków, którym tak się teraz przejmował.
Siedział w mroku i znalazły go tam usługujące kobiety oraz jedna z dam należących do świty lady Amalisy, lady Timora. Na jego widok Timora kazała tamtym natychmiast pobiec dalej, usłyszał, jak im nakazała:
— Znajdźcie Liandrin Sedai! Szybko!
Stanęły jak wryte, wpatrzone w niego takim wzrokiem, jakby myślały, że zaraz zniknie w oparach dymu, jak jakiś bard. Dokładnie w tym momencie rozległy się pierwsze dzwony alarmowe i wszyscy w twierdzy zaczęli nagle biegać.
— Liandrin — mruknął teraz. — Czerwona Ajah. One się zajmują wyłącznie mężczyznami, którzy potrafią prze. nosić Moc. Nie myślisz chyba, że jej zdaniem ja jestem jednym z takich, prawda?
Mat naturalnie nie odpowiedział. Spochmurniały Perrin podrapał się po nosie.
— Gadam do siebie. Jeszcze tylko tego mi brakowało na domiar wszystkiego.
Powieki Mata zatrzepotały.
— Kto...? Perrin? Co się stało? — Nie podniósł do końca powiek, a sądząc po głosie, właściwie ciągle jeszcze spał.
— Nie pamiętasz, Mat?
— Czego? — Mat sennym ruchem uniósł dłoń do twarzy, po czym opuścił ją z westchnieniem. Powieki znowu zaczynały opadać. — Pamiętam Egwene. Poprosiła, żebym poszedł... z nią... na spotkanie z Fainem. — Jego śmiech przeszedł w ziewnięcie. — Nie poprosiła. Nakazała... Nie wiem, co się stało potem... — Zacisnął usta i znowu zaczął oddychać głębokim, równym oddechem snu.
Perrin poderwał się na nogi, uszy jego bowiem pochwyciły odgłos zbliżających się kroków, ale nie miał gdzie się ukryć. Nadal stał obok łóżka Mata, gdy drzwi się otworzyły i do środka weszła Leane. Zatrzymała się, wsparła zaciśnięte w pięści dłonie na biodrach i wolno zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Nieomal dorównywała mu wzrostem.
— Jesteś młodzieńcem nieomal tak pociągającym, że przy tobie wręcz żałuję, że nie wywodzę się z Zielonych — zaczęła cichym, a jednocześnie dźwięcznym głosem. — Nieomal. Jeśli jednak zdenerwowałeś mojego pacjenta... cóż, zanim przeszłam do Wieży, miewałam już do czynienia z braćmi prawie tak dużymi jak ty, więc nie myśl sobie, że te barki na coś ci się zdadzą.
Perrin kaszlnął. Często nie rozumiał, o co chodzi kobietom, gdy mówiły różne rzeczy.
„Inaczej niż Rand. On zawsze wie, co powiedzieć dziewczynie.”
Zorientował się, że w jego spojrzeniu z pewnością czai się groźba, więc z miejsca się jej pozbył. Nie chciał myśleć o Randzie, a nade wszystko nie chciał denerwować jakiejś Aes Sedai, szczególnie tej tutaj, która już zaczynała przytupywać nogą ze zniecierpliwienia.
— Ależ... ja go wcale nie denerwowałem. Nadal śpi, nie widzisz?
— Istotnie. To dobrze dla ciebie. Ale właściwie, co ty tu robisz? Pamiętam, że już raz cię stąd przepędziłam, nie myśl sobie, że zapomniałam.
— Chciałem się tylko dowiedzieć, jak on się miewa.
Zawahała się.
— Miewa się mianowicie tak, że śpi. A za kilka godzin wstanie z tego łóżka i będzie się wydawało, że nigdy mu nic nie było.
Pod wpływem jej wahania zaperzył się. Być może kłamała, choć Aes Sedai nigdy nie kłamią, ale też nie zawsze mówią prawdę. Nie bardzo wiedział. co się dzieje — Liandrin go szukała, a Leane okłamywała — pomyślał jednak, że już czas najwyższy, by wreszcie uwolnić się od Aes Sedai. Nie mógł nic zrobić dla Mata.
— Dziękuję — powiedział. — To w takim razie niech on śpi dalej. Wybacz, proszę.
Usiłował prześliznąć się obok niej, kierując się w stronę drzwi, jednak znienacka wyciągnęła ręce i chwyciła jego głowę, przyciągając twarz do swej twarzy, by móc zajrzeć w oczy. Miał wrażenie, że coś przez niego przepływa, ciepła fala, która zaczęła się w czubku głowy, dotarła do stóp, a potem zawróciła. Wyrwał się z jej dłoni.
— Jesteś zdrowy jak młode, dzikie zwierzę — powiedziała, wydymając wargi. — Ale jeśli masz te oczy od urodzenia, to ja jestem Białym Płaszczem.
— Zawsze miałem te same oczy — warknął.
Lekko się zmieszał, że przemówił do Aes Sedai takim tonem, ale zdziwiony był tak samo jak ona, gdy schwycił ją delikatnie za ramiona i uniósłszy, postawił na bok, usuwając ze swojej drogi. Popatrzeli na siebie, a on zastanawiał się, czy jego oczy są podobnie rozwarte z oszołomienia jak jej.
— Wybacz, proszę — powtórzył i pobiegł.
„Moje oczy. Moje przez Światłość przeklęte oczy!”
Promienie porannego słońca odbiły się od nich, zalśniły niczym wypolerowane złoto.
Rand przewracał się na łóżku, usiłując znaleźć wygodną pozycję na cienkim materacu. Przez szczeliny strzelnicze przesączało się światło słońca, ozłacając nagie, kamienne mury. Nie spał podczas pozostałej części nocy i mimo zmęczenia był przekonany, że już nie uda mu się zasnąć. Skórzany kaftan leżał na podłodze między jego łóżkiem a ścianą, ale resztę rzeczy miał na sobie, łącznie z nowymi butami. Miecz stał oparty o łóżko, łuk i kołczan leżały w kącie, na tobołkach z ubraniem.