Już zaczynała pojmować, że jej poszukiwania są daremne, gdy nagle natknęła się na Lana, stojącego plecami do niej, wyglądał na zewnętrzny dziedziniec przez otwór strzelniczy. Z zewnątrz słychać było hałas wywoływany przez ludzi i konie, rżenie i okrzyki. Lan tak był pochłonięty tą czynnością, że raz wreszcie wydawał się w ogóle jej nie słyszeć. Nie mogła ścierpieć faktu, że nigdy nie mogła podkraść się do niego, niezależnie od tego, jak cicho by stąpała. W Polu Emonda uważano, że jest dobra w tropieniu zwierzyny, mimo że tą umiejętnością kobiety zupełnie się nie interesowały.
Zatrzymała się w pół kroku, przyciskając dłonie do brzucha, by uspokoić ich trzepotanie.
„Powinnam sobie zadawać ranelu i baraniego języka” — pomyślała ponuro. Mieszankę tych ziół, którą aplikowała każdemu, kto chodził osowiały i twierdził, że jest chory, albo udawał, że jest chory. Ranel i barani język trochę człowieka ożywiały, bez uszczerbku dla jego zdrowia, ale za to paskudnie smakowały i ten smak czuło się potem na języku przez cały dzień. Było to idealne lekarstwo na robienie z siebie durnia.
Bezpiecznie ukryta przed jego wzrokiem, przyjrzała mu się dokładnie, gdy tak stał wsparty o kamień i skrobał palcem po brodzie, wpatrzony w to, co się działo na dole.
„Jest przede wszystkim za wysoki, a poza tym tak stary, że mógłby być moim ojcem. Człowiek o takiej twarzy z pewnością bywa okrutny. Nie, on nie jest okrutny. Nigdy”.
No i był królem. Jego kraj został zniszczony, gdy on jeszcze był mały i Lan nie rościł praw do korony, ale naprawdę był królem.
„Czego król mógłby chcieć od wieśniaczki? Poza tym jest Strażnikiem. Związany z Moiraine. Będzie jej wierny aż do śmierci, jeszcze bardziej niż kochanek, i ona go ma dla siebie. Ona ma wszystko, czego ja bym chciała, niech ją Światłość spali!”
Ledwie odwrócił się od okna, błyskawicznie skręciła, chcąc odejść.
— Nynaeve. — Jego głos schwytał ją i przytrzymał niczym pętla. — Chciałem porozmawiać z tobą na osobności. Cały czas wydajesz się przesiadywać w komnatach kobiet albo w czyimś towarzystwie.
Spojrzenie mu w twarz kosztowało sporo wysiłku, ale gdy podniosła wzrok, wiedziała, że ma spokojne rysy.
— Szukam Randa. — odparła, nie chcąc mu dać do zrozumienia, że go unika. — Lan, powiedzieliśmy sobie wszystko, co trzeba już dawno temu. Okryłam się wstydem, do czego już nigdy nie dopuszczę, powiedziałeś mi, że mam odejść.
— Nigdy nie powiedziałem... — Zrobił głęboki wdech. — Powiedziałem, że nie mam ci nic do zaofiarowania prócz wdowich szat. Żadnego daru, jaki mężczyzna winien ofiarować kobiecie. Mężczyzna, który zasługuje na miano mężczyzny.
— Rozumiem — odparła chłodno. — Zresztą król nie daje podarunków wieśniaczkom. A taka wieśniaczka nie może ich przyjmować. Czy widziałeś Randa? Muszę z nim porozmawiać. Miał się zobaczyć z Amyrlin. Nie wiesz przypadkiem, czego od niego chciała?
Jego oczy płonęły niczym błękitny lód w słońcu. Usztywniła nogi, żeby przestać się cofać i odpowiedziała mu równie gniewnym spojrzeniem.
— Niechaj Czarny porwie Randa al’Thora i Zasiadającą na Tronie Amyrlin — zazgrzytał, wciskając jej coś do ręki. — Ofiaruję ci coś, a ty przyjmiesz, choćbym miał ci to przykuć łańcuchami do szyi.
Oderwała wzrok od jego oczu. Kiedy się gniewał, przypominał swym spojrzeniem niebieskookiego sokoła. W dłoni trzymał złoty sygnet, ciężki i wytarty ze starości, tak wielki, że nieomal pomieściłby obydwa jej kciuki. Był na nim wyryty, wierny w każdym szczególe, żuraw frunący nad lancą i koroną. Zabrakło jej oddechu. Pierścień królów Malkier. Zapominając o gniewie, uniosła twarz.
— Nie mogę tego przyjąć, Lan.
Bezceremonialnie wzruszył ramionami.
— To drobiazg. Stary i bezużyteczny już. Ale są tacy, którzy z miejsca go rozpoznają, gdy tylko zobaczą. Pokażesz go, a otrzymasz gościnę i wszelką pomoc, jaka ci będzie potrzebna, od każdego władcy na Ziemiach Granicznych. Pokażesz go jakiemuś Strażnikowi, a on zaraz udzieli ci wsparcia albo pośle do mnie wiadomość. Przyślesz go mnie, albo przypieczętowaną nim wiadomość, a przybędę do ciebie, bezzwłocznie i niezawodnie. Przysięgam.
Krawędzie jej pola widzenia zamgliły się.
„Jeśli teraz zacznę płakać, to się zabiję”.
— Nie mogę... Nie chcę żadnych podarunków od ciebie, al’Lanie Mandragoran. Masz, weź go.
Nie pozwolił oddać sobie pierścienia. Zamknął jej dłoń w swojej dłoni, uściskiem delikatnym i jednocześnie bezwzględnym jak kajdany.
— Więc przyjmij go przez wzgląd na mnie, żeby uczynić mi przysługę. Albo wyrzuć go, jeśli cię irytuje. Nie potrafię zrobić z nim nic lepszego.
Drgnęła, gdy pogładził palcem jej policzek.
— Muszę już iść, Nynaeve mashiara. Amyrlin chce wyjechać przed południem, a tyle jeszcze trzeba zrobić. Być może znajdziemy czas na rozmowę podczas podróży do Tar Valon.
Odwrócił się i odszedł, przemierzając korytarz długimi krokami.
Nynaeve dotknęła policzka. Nadal czuła to miejsce, w którym ją dotknął.
"Mashiara”.
Znaczyło to ukochaną całym sercem i duszą, lecz również utraconą miłość. Utraconą bezpowrotnie.
„Głupia kobieto! Przestań się zachowywać jak młódka, która jeszcze nigdy nie zaplatała włosów. Nie trzeba pozwalać, by pod jego wpływem...”
Lekko ściskając pierścień odwróciła się i podskoczyła w miejscu, gdy spotkała się twarzą w twarz z Moiraine.
— Od jak dawna tu stoisz? — spytała rozdrażnionym głosem.
— Nie tak dawno, by słyszeć coś, czego nie powinnam — odparła gładko Moiraine. — Wkrótce wyjeżdżamy. Właśnie się dowiedziałam. Musisz zająć się pakowaniem swoich rzeczy.
Wyjeżdżamy. Nie dotarło, gdy mówił to Lan.
— Muszę się pożegnać z chłopcami — mruknęła, po czym obdarzyła Aes Sedai ostrym spojrzeniem. — Co wyście zrobiły z Randem? Został zabrany do Amyrlin. Po co? Czy powiedziałaś jej o... o...?
Nie potrafiła tego wypowiedzieć. Pochodził z jej rodzinnej wioski, żyła o tyle od niego dłużej, by nieraz się nim opiekować, kiedy był mały, natomiast nie była w stanie nawet pomyśleć o tym, czym on się stał, nie czując przy tym skrętów żołądka.
— Amyrlin zobaczy się z wszystkimi trzema, Nynaeve. Ta’veren nie są czymś tak powszechnym, by zrezygnowała z okazji obejrzenia sobie trzech naraz, w jednym miejscu. Być może udzieli im paru słów zachęty, ponieważ oni jadą z Ingtarem ścigać tych, którzy ukradli Róg. Wyjeżdżają mniej więcej o tej samej porze co my, więc lepiej się pośpiesz z tymi pożegnaniami.
Nynaeve dopadła do najbliższego okna i wyjrzała na zewnętrzny dziedziniec. Zobaczyła konie, juczne i pod wierzch, oraz uwijających się wśród nich ludzi, coś do siebie pokrzykujących. Tylko palankin Amyrlin otaczała wolna przestrzeń, dźwigająca go para koni czekała cierpliwie, bez niczyjej opieki. Na podwórcu było też kilku Strażników, doglądali swoich koni, a po drugiej stronie stał Ingtar, otoczony grupą shienarańskich wojowników odzianych w zbroje. Od czasu do czasu bruk dziedzińca przemierzał jakiś Strażnik albo jeden z ludzi Ingtara, by zamienić z nimi słowo.
— Powinnam była zabrać ci chłopców — powiedziała, nadal wyglądając na zewnątrz.
„A także Egwene, gdybym potrafiła to zrobić, nie zabijając jej. Światłości, dlaczego ona musiała się urodzić z tą przeklętą umiejętnością?”
— Powinnam była zabrać ich do domu.
— Są już dostatecznie dorośli, by nie trzymać się sznurków przy fartuchu — odparła ozięble Moiraine. — A ty doskonale wiesz, dlaczego nie mogłaś tego zrobić. Co najmniej z jednym z nich. Poza tym to by znaczyło, że Egwene pojedzie sama do Tar Valon. A może postanowiłaś wyrzec się Tar Valon? Jeśli nie nauczysz się poprawnie korzystać z Mocy, wówczas nie będziesz mogła użyć jej przeciwko mnie.