Był mocno zbudowanym, muskularnym mężczyzną, a prosty płaszcz z pewnością nie czynił go wystarczająco bogatym w oczach zaczajonych pośród mroku łowców złota, żeby chcieli ryzykować spotkanie z jego pałką. Tych kilku, którym rzuciła się w oczy jego sylwetka na tle światła wylewającego się przez okna, chyłkiem umknęło w ciemność. Ciemne, długie włosy spływały mu na ramiona, długa broda okalała okrągłą twarz. Na tej twarzy nigdy właściwie nie gościł wyraz łagodności, teraz jednak była tak sroga, jakby jej właściciel postanowił utorować sobie drogę poprzez mur. Miał spotkać się z tutejszymi ludźmi i nie był z tego powodu szczęśliwy.
Tłum świętujących zgęstniał nieco, przechodzili obok śpiewając i fałszując, bo wino mieszało im języki.
“Róg Valere, na moją starą prababkę! — myślał ponuro Domon. — W tej sprawie ryzykuję moim statkiem. I, skarz mnie Fortuno, moim życiem”.
Wszedł do gospody. Nad drzwiami widniał rysunek wielkiego, biało pręgowanego borsuka, tańczącego na tylnich łapach przed człowiekiem, trzymającym srebrną łopatę. Gospoda nazywała się „Spokój Borsuka”, chociaż nawet karczmarka, Nieda Sidoro, nie wiedziała, skąd pochodziła ta nazwa. W Illian zawsze była taka gospoda.
Sala ogólna była dobrze oświetlona i cicha, podłogę wysypano trocinami, muzyk delikatnie brzdąkał na dwunastostrunowym instrumencie, grając jedną ze smutnych piosenek Ludu Morza. Nieda nie zezwalała na żadne awantury w swojej gospodzie, a jej siostrzeniec Bili był wystarczająco silny, aby unieść człowieka jedną ręką. Żeglarze, dokerzy i magazynierzy przychodzili do „Borsuka”, aby napić się, trochę porozmawiać, zagrać w kamienie lub strzałki. Teraz sala była zapełniona jedynie w połowie, nawet zwolennicy spokoju skuszeni zostali splendorem święta. Rozmowy toczyły się przyciszonym głosem, Domon jednak zdołał usłyszeć wzmianki na temat Polowania i fałszywego Smoka, którego pochwycili Murandianie, oraz tego Smoka którego Taireńczycy właśnie ścigali po Haddon Mirk. Istniały, jak się zdawało, pewne wątpliwości co do tego, czy lepszy byłby martwy Smok, czy Taireńczycy.
Domon skrzywił się.
„Fałszywe Smoki! Skarz mnie Fortuno, nie ma już żadnego bezpiecznego miejsca w dzisiejszych czasach”.
Lecz w rzeczywistości nie troszczył się wcale ani o fałszywych Smoków, ani o Polowanie.
Gruba właścicielka, z włosami zaplecionymi z tyłu głowy, wycierała kufle, równocześnie uważnie przypatrując się swym gościom. Nie przerywając swego zajęcia, nawet nie patrząc na Demona, opuściła jedną powiekę, zaś drugim okiem wskazała trzech mężczyzn siedzących przy stole w kącie. Zachowywali się cicho, nawet jak na zwyczaje panujące w „Borsuku”. Wyczuć można było niemalże bijący od nich smutek. Ich aksamitne, czarne kapelusze w kształcie dzwonu oraz czarne płaszcze haftowane na piersiach pasami srebra, szkarłatu i złota, odznaczały się pośród zwykłych, prostych ubiorów pozostałych gości.
Domon westchnął i sam zajął stół w kącie.
„Tym razem Cairhienianie”.
Wziął z rąk usługującej dziewczyny kufel brązowego piwa i pociągnął długi łyk. Kiedy postawił naczynie na stole, trzej mężczyźni w prążkowanych płaszczach stali już przed nim. Wykonał dłonią nieznaczny gest, dając do zrozumienia Niedzie, że pomoc Biliego nie będzie potrzebna.
— Kapitan Domon?
Wszyscy trzej praktycznie niczym nie różnili się między sobą, lecz mówiącego otaczała delikatna aura, która Domonowi pozwoliła rozpoznać przywódcę. Jak się wydawało, nie byli uzbrojeni. Pomimo bogatych ubiorów wyglądali, jakby wcale nie potrzebowali broni. W na pozór zwyczajnych twarzach lśniły twarde oczy.
— Kapitan Bayle Domon, ze statku „Spray”?
Domon krótko skinął głową, trzej mężczyźni usiedli, nawet nie czekając na zaproszenie. Rozmawiał ten, który mówił poprzednio, pozostali dwaj tylko patrzyli, ledwo mrugając oczyma.
„Straż przyboczna — pomyślał Domon — pomimo tych strojnych ubiorów. Kim musi być ten człowiek, skoro może sobie pozwolić na prywatną ochronę?”
— Kapitanie Domon, mamy osobę, którą należy przewieźć z Mayene do Illian.
— "Spray” jest statkiem rzecznym — przerwał mu Domon. — Ma zbyt słabe zanurzenie i kil nieodpowiedni do pływania po głębokich wodach.
Nie była to całkowita prawda, lecz dla ludzi z lądu powinno wystarczyć.
„Ostatecznie będzie to jakaś zmiana w porównaniu z Łzą. Stają się coraz sprytniejsi”.
Mężczyzna wydawał się całkowicie niezmieszany.
— Słyszeliśmy, żeś zrezygnował z rzecznego handlu.
— Może tak, może nie. Jeszcze nie zdecydowałem.
W istocie nie była to prawda. Postanowił już więcej nie wracać w górę rzeki, nie wracać na Ziemie Graniczne, nigdy, nawet za cały jedwab przewożony w taireńskich statkach. Saldeańskie futra i pieprz, nie były po prostu tego warte i nie miało to nic wspólnego z zasłyszanymi plotkami o fałszywych Smokach. Zastanawiał się jednak, skąd ktoś miałby o tym wiedzieć. O swojej decyzji z nikim nie rozmawiał, a jednak ludzie w jakiś sposób wiedzieli.
— Z łatwością możesz dopłynąć do Mayene. Bez wątpienia, kapitanie, zdecyduje się pan pożeglować wzdłuż linii brzegu za cenę tysiąca złotych marek.
Wbrew woli Domon wybałuszył oczy. Było to czterokrotnie więcej, niźli zaoferowano mu ostatnio, suma wystarczająco duża, by człowiekowi rozdziawiła się gęba ze zdziwienia.
— Chcecie, abym kogo przewiózł? Samą Pierwszą z Mayene? A więc Łzie udało się ją w końcu wypędzić?
— Nie ma potrzeby wymieniania żadnych nazwisk, kapitanie.
Mężczyzna położył na ladzie dużą skórzaną sakiewkę i zapieczętowany pergamin. Sakiewka ciężko pobrzękiwała, gdy przesuwał ją w poprzek stołu. W wielkim, czerwonym, woskowym kręgu, spinającym zwinięty pergamin, odciśnięte było słońce o wielu promieniach — pieczęć Wschodzącego Słońca Cairhien.
— Dwieście w formie zaliczki. Za tysiąc marek, jak sądzę, nie będziesz dopytywał się o nazwiska. Gdy wręczysz to pismo, rzecz jasna z nie naruszoną pieczęcią, Kapitanowi Portu w Mayene, otrzymasz następne trzysta i pasażera. Resztę kwoty zatrzymam do czasu, aż dostarczysz pasażera tutaj. Otrzymasz je pod warunkiem, że nie uczynisz żadnych wysiłków w celu odkrycia jego tożsamości.
Domon wciągnął głęboki oddech.
„Fortuno, warto by było popłynąć nawet tylko za to, co jest w tej sakiewce”.
Tysiąc marek stanowiło więcej pieniędzy, niż byłby w stanie zaoszczędzić przez trzy lata. Podejrzewał, że gdyby trochę bardziej wysondował trzech mężczyzn, znalazłby inne dane, dokładniej wskazujące na to, iż jego podróż związana jest z tajnymi porozumieniami pomiędzy Radą Dziewięciu z Illien a Pierwszą z Mayene. Państwo-miasto Pierwszej było prowincją Łzy wyłącznie z nazwy, bez wątpienia więc przydałaby się jej pomoc Illian. Ponadto, wielu w Illian mówiło, że czas już przyszedł na następną wojnę, że Łza zabiera więcej niż tylko sprawiedliwy podatek z handlu na Morzu Sztormów. Piękną sieć na niego zarzucono, wpadłby w nią pewnie, gdyby to nie była już trzecia tego typu próba w ciągu ostatniego miesiąca.
Wyciągnął rękę, aby wziąć sakiewkę, ale mężczyzna, z którym rozmawiał, chwycił go za nadgarstek. Domon spojrzał na niego, tamten zupełnie niezmieszany odwzajemnił spojrzenie.
— Musi pan wypłynąć najszybciej jak to tylko możliwe, kapitanie.
— O pierwszym brzasku — odburknął Domon, a mężczyzna pokiwał głową i zwolnił uścisk.
— O pierwszy brzasku więc, kapitanie Domon. Pamiętaj, tylko dyskretni ludzie pozostają przy życiu i mogą cieszyć się wydawaniem pieniędzy.
Domon patrzył, jak trzej mężczyźni opuszczali karczmę, później zatopił wzrok w sakiewce i pergaminie. Ktoś chciał, żeby pożeglował na wschód. Łza czy Mayene, nie miało znaczenia, zawsze chodziło o wschód. Pomyślał, że wie, kto to taki.