Ćwiczebny miecz, składający się z wiązki cienkich, luźno związanych szczap zamiast ostrza, wywoływał głośny trzask za każdym razem, gdy w coś trafił a na ciele pozostawiał pręgę. Rand wiedział o tym aż za dobrze. Swędziały go trzy wąskie, czerwone linie na żebrach, jedna na ramieniu mocno piekła. Musiał dokładać wszelkich starań, by uniknąć dalszych tego typu ozdób. Na ciele Lana nie było ani jednego śladu od miecza.
Zgodnie z tym, czego go uczono, Rand ukształtował pojedynczy płomień w umyśle i skupił się na nim, starając się wlać weń wszelkie uczucia i emocje. utworzyć w swoim wnętrzu pustkę, otoczoną zrównoważoną myślą. Pustkę w końcu osiągnął, lecz — jak to się często zdarzało — zbyt późno, więc nie była to pustka doskonała; płomień wciąż płonął lub raczej było to wrażenie światła zakłócającego bezruch. Przynajmniej tyle. Oplótł go chłodny spokój pustki i wtedy zjednoczył się z mieczem, z gładkimi kamieniami pod podeszwami butów, nawet z Lanem. Wszystko stało się jednością, poruszał się, nie wiedziony żadną myślą, zharmonizowany z każdym krokiem i ruchem Strażnika.
Znowu wzbił się wiatr, przynosząc z sobą brzmienie miejskich dzwonów.
„Ktoś jeszcze się cieszy, że wreszcie nastała wiosna.”
Uboczna myśl zatrzepotała w pustce, unosząc się na falach światła, zakłócając jej przestrzeń, a miecz w rękach Lana zawirował, zupełnie jakby Strażnik potrafił czytać w myślach Randa.
Przez chwilę na szczycie wieży rozbrzmiewała długa seria szybkich klapnięć. Rand nie próbował dosięgnąć swego przeciwnika, potrafił jedynie uchylać się przed ciosami Strażnika. Odparowywał atak tak długo, jak się dało, lecz w końcu musiał się wycofać. Wyraz twarzy Lana ani razu nie uległ zmianie, za to miecz zdawał się żyć w jego rękach. Zupełnie znienacka szeroki wymach zmienił się w pchnięcie. Wzięty z zaskoczenia Rand zrobił krok do tyłu, krzywiąc się z góry, bo zdawał sobie sprawę, że tym razem nie uniknie trafienia.
Na szczycie wieży zawył wiatr... i nagle poczuł, że jest jego więźniem. Zgęstniałe powietrze oplatało go jak kokon. Pchało do przodu. Czas i ruch zwolniły, zdjęty trwogą patrzył na miecz Lana płynący prosto na jego pierś. Jednakże momentowi trafienia nie towarzyszyła ani powolność, ani łagodność. Żebra zatrzeszczały jak uderzone młotem. Stęknął głucho, a wiatr wciąż go nie puszczał, nadal niósł go do przodu. Szczapy w ćwiczebnym mieczu Lana ugięły się — wciąż powoli, jak się Randowi zdawało — a potem rozpadły, ostre drzazgi trysnęły w stronę jego serca, poszarpane końce rozorały skórę. Ból przeszył ciało, skóra wydawała się zupełnie posiekana. Cały płonął, jakby to słońce znienacka eksplodowało płomieniem, próbując go spalić niczym płat bekonu na patelni.
Krzycząc, zatoczył się gwałtownie w tył i padł na kamienny mur. Trzęsącymi dłońmi zbadał rany na piersi i z niedowierzaniem podniósł zakrwawione palce do swych szarych oczu.
— Co miał znaczyć ten głupi ruch, pasterzu? — spytał zgrzytliwym głosem Strażnik. — Przecież już coś umiesz, chyba że zapomniałeś wszystko, czego cię próbowałem nauczyć. Mocno jesteś...? — Urwał, napotkawszy wzrok Randa.
— Wiatr. — Randowi zaschło w ustach. — On... on mnie popchnął! Był... Był twardy jak mur!
Strażnik popatrzył na niego w milczeniu, potem podał mu rękę. Rand ujął ją i pozwolił się podźwignąć na nogi.
— Dziwne rzeczy mogą się dziać tak blisko Ugoru — powiedział w końcu Lan, jednak w tych pozornie beznamiętnie dobranych słowach słychać było niepokój. To samo w sobie było dziwne. Strażnicy, ci na poły legendarni wojownicy służący Aes Sedai, rzadko kiedy zdradzali jakieś emocje, a Lan okazywał ich jeszcze mniej. Cisnął połamany miecz na bok i oparł się o ścianę, pod którą ułożyli swe prawdziwe miecze, by nie przeszkadzały w ćwiczeniach.
— Ale nie takie — zaprotestował Rand. Przykucnął obok Lana, dzięki czemu szczyt muru znalazł się powyżej jego głowy, chroniąc go niejako przed wiatrem. O ile to w ogóle był wiatr. Żaden wiatr nigdy nie był... taki... oporny. — Pokój! Może nawet w samym Ugorze!
— W przypadku kogoś takiego jak ty... — Lan wzruszył ramionami, jakby to wszystko wyjaśniało. — Kiedy masz zamiar wyjechać, pasterzu? Miesiąc temu powiedziałeś, że jedziesz, i mnie się wydawało, że nie powinno cię tu być już od trzech tygodni.
Rand zagapił się na niego ze zdumieniem.
„On się zachowuje tak, jakby nic nie było!”
Marszcząc brwi, odstawił miecz ćwiczebny, wziął swój prawdziwy miecz i ułożył go sobie na kolanach, gładząc palcami długą, owiniętą rzemieniem rękojeść ozdobioną wizerunkiem czapli. Druga taka sama czapla zdobiła pochwę i jeszcze jedną wytrawiono na schowanym w niej ostrzu. Nadal nie mógł się nadziwić, że jest posiadaczem takiego miecza. Że w ogóle ma jakiś miecz, a co dopiero taki ze znakiem mistrza. Był zwykłym farmerem z Dwu Rzek, tak teraz dalekich. Może już na zawsze. Był pasterzem, jak jego ojciec.
„Byłem pasterzem. Kim jestem teraz?” I to ojciec dał mu ten miecz ze znakiem czapli.
„Tam jest moim ojcem, choćby nie wiadomo, co mówili inni.”
Zapragnął, by to, co myśli, nie brzmiało tak, jakby próbował przekonywać samego siebie.
Lan znowu wydawał się czytać w jego myślach.
— Na Ziemiach Granicznych, pasterzu, każde dziecko należy do tego, kto się zajmuje jego wychowaniem i nikt nie może powiedzieć, że jest inaczej.
Rand zignorował słowa Strażnika z chmurną miną. To była wyłącznie jego sprawa.
— Chcę się nauczyć nim posługiwać. Muszę.
Noszenie miecza ze znakiem czapli przysparzało mu wielu kłopotów. Nie każdy wiedział, co oznaczał ów znak, nie wszyscy nawet go zauważali, jednak takie ostrze, szczególnie w rękach młodzieńca ledwie zasługującego na miano mężczyzny, wciąż było przedmiotem niepożądanej uwagi.
— Czasami, kiedy nie mogę uciekać, udaje mi się komuś zamydlić oczy, a poza tym mam szczęście. Ale co się stanie, gdy nie będę mógł ani uciekać, ani udawać, a mój zapas szczęścia się wyczerpie?
— Możesz go sprzedać — powiedział ostrożnie Lan. — Jest czymś rzadkim nawet wśród innych mieczy ze znakiem czapli. Osiągnąłby wysoką cenę.
— Nie!
Na taki pomysł wpadał już nieraz, teraz jednak odrzucił go z tego samego powodu co zawsze i to bardziej zapalczywie, bo pochodził od kogoś innego.
„Dopóki należy do mnie, dopóty mogę nazywać Tama swym ojcem. On mi go podarował i to jemu zawdzięczam to prawo.”
— Myślałem, że wszystkie miecze ze znakiem czapli są czymś rzadkim.
Lan spojrzał na niego z ukosa.
— Tam nic ci nie powiedział, co? A musiał o tym wiedzieć. Chyba że nie wierzył. Wielu w to nie wierzy. — Ujął własny miecz, nieomal bliźniaczo podobny do miecza Randa, gdyby nie brak wizerunków czapli, i wyciągnął go z pochwy. Ostrze, lekko zakrzywione, jednosieczne, zalśniło srebrzyście w blasku słońca.
To był miecz królów Malkier. Lan o tym nie mówił — nie lubił nawet cudzego o tym gadania — a wszak al’Lan Mandragoran był Władcą Siedmiu Wież, Władcą Jezior i niekoronowanym królem Malkier. Siedem Wież leżało w gruzach, a Tysiąc Jezior przerodziło się w matecznik plugastwa. Ugór zżerał Malkier, a ze wszystkich władców ludu Malkier przeżył tylko ten jeden.
Niektórzy powiadali, że Lan został Strażnikiem i zgodził się na służbę u Aes Sedai, by móc szukać śmierci w Ugorze i podzielić los członków swego rodu. Rand widział na własne oczy, jak Lan staje na drodze niebezpieczeństwu, zupełnie się nie troszcząc o własną skórę, najwyżej jednak stawiał życie i bezpieczeństwo Moiraine, Aes Sedai, której służył. Zdaniem Randa dopóki żyła Moiraine, dopóty Lan nie chciał tak naprawdę szukać śmierci.