— Zabijcie ich. Wszystkich. Możecie się najeść, ale zwalcie wszystkie szczątki na stos, żeby nasi znajomi mogli ich zobaczyć. Głowy ułóżcie na wierzchu. Do dzieła, tylko porządnie. — Roześmiał się, ale zaraz przerwał sobie krótkim: — Jazda!
Trolloki niezdarnie gramoliły się z miejsc, dobywały sierpowatych mieczy i unosiły w górę topory. Po chwili od strony, w której leżeli związani wieśniacy, rozległy się krzyki i zawodzenia. Błagania o litość i przeraźliwy płacz dzieci urywały znienacka głuche łomoty i niemiłe dla ucha mlaski, jakby ktoś miażdżył melony.
Fain odwrócił się tyłem od tej kakofonii, by popatrzeć na swych Sprzymierzeńców Ciemności. Oni też należeli do niego, ciałem i duszą. Taką duszą, jaka w nich pozostała. Każdy dał się splugawić równie głęboko, jak kiedyś on, zanim znalazł wyjście. Nie mieli dokąd pójść, jak tylko z nim. Nie spuszczali z niego oczu, pełnych strachu i błagania.
— Myślicie pewnie, że zgłodnieją, nim znowu natrafimy na jakąś wioskę albo farmę? Być może. Myślicie, że pozwolę im zjeść któregoś z was? Cóż, może jednego lub dwóch. Nie ma już koni, którymi dałoby się was zastąpić.
— To byli zwykli prostacy — wykrztusiła niepewnym głosem jakaś kobieta. Brud znaczył jej twarz, lecz po zgrabnie skrojonej sukni można było rozpoznać bogatą przedstawicielkę stanu kupieckiego. Kosztowną tkaninę popielatej barwy pokrywały teraz plamy, w spódnicy widniało długie rozdarcie.
— To byli wieśniacy. My służyliśmy... ja służyłam.
Fain przerwał jej, beztroski ton sprawiał, że słowa zabrzmiały tym surowiej.
— Kim wy dla mnie jesteście? Czymś gorszym niż wieśniacy. Może stadem bydła dla trolloków? Jeśli chcecie przeżyć, bydlęta, to musicie być przydatni.
Twarz kobiety niejako rozpadła się. Kobieta załkała i nagle wszyscy pozostali zaczęli paplać jeden przez drugiego, zapewniać go, jacy są przydatni, oni wszyscy, mężczyźni i kobiety, którzy cieszyli się wpływami i pozycją, zanim wezwano ich do Fal Dara, by tam wywiązali się ze swych ślubowań. Wykrzykiwali nazwiska ważnych, potężnych ludzi, których znali z Ziem Granicznych, Cairhien i innych krain. Próbowali wyjawić wszystko, co wiedzieli na temat innych krajów, sytuacji politycznej, aliansów, intryg, usiłowali wypaplać wszystko, byle tylko pozwolił sobie służyć. Wytworzony przez nich harmider mieszał się z odgłosami rzezi dokonywanej przez trolloków i znakomicie do niej pasował.
Fain w ogóle ich nie słuchał — nie bał się stawać do nich plecami od czasu, gdy zobaczyli, jaki los spotkał Pomora — i zajął się swą nagrodą. Klęcząc, gładził rękoma ozdobną, złotą szkatułę, czując zamkniętą w niej moc. Musiał kazać ją nieść trollokom — nie ufał ludziom na tyle, by zapakować ją do sakiew przy końskim siodle, któryś z nich mógł pragnąć władzy z taką siłą, by przezwyciężyć strach przed nim, natomiast trolloki nie marzyły o niczym oprócz zabijania — i jeszcze nie odgadł, jak się ją otwiera. Ale to przyjdzie z czasem. Wszystko przyjdzie z czasem. Wszystko.
Wyjął sztylet z pochwy, ułożył go na szkatule i dopiero wtedy umościł sobie leże przy ogniu. Ostrze strzegło lepiej niż trollok albo człowiek. Wszyscy widzieli, co się stało, kiedy go użył, tylko ten jeden raz; nikt nie miał odwagi podejść na odległość bliższą niż piędź do tego nagiego ostrza, o ile on sam nie wydał takiego rozkazu, a i wtedy słuchano go z niechęcią.
Leżał pod derkami i patrzył się w stronę północy. Nie czuł w tym momencie al’Thora, dzieliła ich zbyt wielka odległość. A może al’Thor robił tę swoją sztuczkę ze znikaniem. W twierdzy ten chłopak znienacka potrafił wymknąć się zmysłom Faina. Nie wiedział, na jakiej zasadzie się to odbywało, ale al’Thor powracał potem, równie nagle jak znikał. Tym razem też wróci.
— Tym razem to ty do mnie przyjdziesz, al’Thor. Dotąd to ja cię tropiłem niczym pies naprowadzony na ślad, ale teraz to ty mnie będziesz gonił. — Jego śmiech brzmiał jak rechot, słysząc go, sam wiedział, że jest obłąkany, ale nie dbał o to. Obłęd to też była jego część. — Przyjdź do mnie, al’Thor. Taniec jeszcze się nie zaczął. Zatańczymy na Głowie Tomana i tam się od ciebie uwolnię. Nareszcie zobaczę cię martwego.
12
Wplecione do wzoru
Egwene pośpiesznie ruszyła za Nynaeve do grupki Aes Sedai otaczających ciasno palankin Zasiadającej na Tronie Amyrlin. Pragnienie dowiedzenia się, co jest powodem nagłego zamętu w Fal Dara, wzięło górę nad zmartwieniem z powodu Randa. W tym momencie on i tak znajdował się poza jej zasięgiem. Wśród koni Aes Sedai stała Bela, jej kudłata klacz, a także wierzchowiec Nynaeve.
Strażnicy, z dłońmi na rękojeściach mieczy i oczyma bezustannie kontrolującymi otoczenie, utworzyli stalowy krąg wokół Aes Sedai i palankinu. Oni tylko stanowili wysepkę względnego spokoju na dziedzińcu, bowiem shienarańscy żołnierze wciąż biegali wśród przerażonych mieszkańców warowni. Egwene przepchała się do Nynaeve — obydwie zupełnie zignorowały karcące spojrzenia Strażników, wszyscy wiedzieli, że wybierają się w drogę razem z Amyrlin — i z szemrania tłumu wychwyciła dość informacji, by wiedzieć teraz, że z na pozór niewiadomego kierunku wypadła strzała, a łucznik jeszcze nie został złapany.
Egwene znieruchomiała, szeroko otwierając oczy, zbyt zaszokowana, by choć pomyśleć, że stoi w otoczeniu Aes Sedai. Zamach na życie Zasiadającej na Tronie Amyrlin. To się nie mieściło w głowie.
Amyrlin siedziała w palankinie przy odsuniętych zasłonach, przyciągając wzrok wszystkich rozdartym rękawem zaplamionym krwią. Patrzyła z wysoka na lorda Agelmara.
— Znajdziesz tego łucznika albo nie, mój synu. Tak czy owak, moje sprawy w Tar Valon wzywają mnie równie pilnie, jak Ingtara na jego polowanie. Wyjeżdżam.
— Ależ Matko — zaprotestował Ingtar — zamach na twoje życie wszystko zmienia. Nadal nie wiemy, kto przysłał tego człowieka, ani też dlaczego. Za godzinę będę miał dla ciebie zarówno łucznika, jak i odpowiedzi na pytania.
Amyrlin odpowiedziała śmiechem, w którym nie było słychać rozbawienia.
— Będzie ci potrzebna sprytniejsza przynęta albo mocniejsze sieci do złapania tej ryby, mój synu. Zanim pojmiesz tego człowieka, będzie za późno, by jeszcze dziś odjechać. Zbyt wiele jest tu oczu, które napawałyby się widokiem mego martwego ciała, by zanadto się przejmować czymś takim. Możesz mi potem przysłać wiadomość o tym, co wykryłeś, o ile w ogóle coś wykryjesz. — Omiotła wzrokiem wieże otaczające dziedziniec, parapety i balkony dla łuczników, wciąż pełne ludzi, mimo że okryte ciszą. Strzała padła z jednego z tych miejsc. — Myślę, że ten łucznik uciekł już z Fal Dara.
— Ale, Matko...
Kobieta w palankinie spostponowała go gestem, wskazując, że dyskusja skończona. Nawet władca Fal Dara nie mógł wywierać zbytniego nacisku na Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Jej oczy spoczęły na Egwene i Nynaeve, oczy przewiercające na wskroś, zdające się widzieć wszystko, co chciało się zachować w tajemnicy. Egwene zrobiła krok w tył, po chwili jednak opanowała się i dygnęła, zastanawiając się, czy tak jest poprawnie. Nikt jej nigdy nie wyjaśniał, jaka etykieta obowiązuje na spotkaniach z Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Nynaeve stała sztywno wyprostowana, wytrzymała spojrzenie Amyrlin, poszukała jednak po omacku dłoni Egwene i ścisnęła ją mocno, a Egwene odwzajemniła uścisk.
— Więc to są te dwie, Moiraine — powiedziała Amyrlin.
Moiraine nieznacznie skinęła głową i druga Aes Sedai znowu zaczęła przypatrywać się dwóm kobietom z Pola Emonda. Egwene nerwowo przełknęła `ślinę. One wszystkie wyglądały tak, jakby wiedziały o różnych rzeczach, o takich, których nie wiedzieli inni ludzie i świadomość, że tak naprawdę jest, bynajmniej w niczym nie pomagała.