Выбрать главу

Znowu zaczął przypatrywać się kolumnie, ale miał taką minę, jakby pragnął, by zniknęła.

— Tych kamieni jest rzekomo bardzo wiele, rozproszonych po całym świecie, a być może tak było w przeszłości, nigdy jednak nie słyszałem, by ktoś taki znalazł. Nigdy nie słyszałem, by ktoś w ogóle natrafił na coś podobnego.

— Lordzie Rand? — Hurin już wstał i wyraźnie się uspokoił, jednakże ściskał swój płaszcz w pasie obiema rękami, sądząc po wyrazie twarzy bardzo pragnął, by go wysłuchano. — Lordzie Rand, sprowadzisz nas z powrotem, prawda? Tam, gdzie jest nasze miejsce? Ja mam żonę, panie mój, i dzieci. Melia już i tak źle przyjmie moją śmierć, a bez ciała, które mogłaby oddać w objęcia matki, smucić się będzie po sam kres swych dni. Rozumiesz, panie mój. Nie mogę jej pozostawić w niewiedzy. Sprowadź nas z powrotem. A gdybym umarł, a ty byś nie mógł jej oddać mego ciała, to powiadom ją, niech choć tyle dostanie.

Pod sam koniec właściwie już o nic nie pytał. Do jego głosu zakradła się nuta pewności.

Rand już otwierał usta, by znowu powtórzyć, że nie jest żadnym lordem, ale zamknął je, nic nie mówiąc. Teraz nie było to na tyle istotne, by o tym wspominać.

„To ty go w to wpakowałeś”.

Bardzo chciał zaprzeczyć, ale wiedział, czym jest, wiedział, że potrafi korzystać z Mocy, nawet jeśli zawsze wyglądało na to, że to się dzieje po prostu samo. Loial twierdził, że Aes Sedai używały Kamieni, a to oznaczało przenoszenie Jedynej Mocy. Loial mówił zawsze to, co wiedział, tego można było być pewnym — Ogir nigdy nie kłamał, mówiąc, że coś wie — a nie mieli w pobliżu nikogo innego, kto potrafiłby władać Mocą.

„Ty go w to wpakowałeś, więc musisz go wyciągnąć, Musisz spróbować”.

— Zrobię, co będę mógł, Hurin. — A ponieważ Hurin był Shienaraninem, dodał: — Na mój Dom i honor. Dom pasterza i honor pasterza, ale swymi czynami sprawię, że dorównają domowi i honorowi lorda.

Hurin puścił poły płaszcza. Pewność dotarła nawet do jego oczu. Ukłonił się głęboko.

— To zaszczyt służyć tobie, mój panie.

Rand uczuł napływ wyrzutów sumienia.

„On wierzy, że wróci do domu, bo shienarańscy lordowie zawsze dotrzymują słowa. I co masz zamiar zrobić, lordzie Rand?”

— Tylko bez tego, Hurin. Nie kłaniaj się. Ja nie jestem... — Nagle zrozumiał, że już więcej nie powinien przekonywać tego człowieka, że nie jest lordem. Węszyciel nie tracił ducha tylko dzięki swej wierze, nie mógł przecież mu jej odbierać, nie w tej chwili. Nie w tym miejscu.

— Przestań się kłaniać — dokończył niezręcznie.

— Jak sobie życzysz, lordzie Rand. — Uśmiech Hurina był nieomal równie szeroki jak tamtego dnia, gdy Rand spotkał go po raz pierwszy.

Rand kaszlnął.

— Tak. No, tak właśnie sobie życzę.

Obydwaj obserwowali go, Loial z ciekawością, Hurin ufnie, obydwaj czekali, co zrobi.

„To ja ich tutaj sprowadziłem. Na pewno ja. Więc muszę ich stąd wydostać. A to oznacza...”

Nabrał powietrza do płuc i ruszył po białych kamieniach, w stronę pokrytego symbolami walca. Każdy symbol otaczały cienkie linie pisma, którego nie znał, dziwaczne litery układały się w faliste i spiralne linie, w niektórych miejscach przechodziły znienacka w nieregularne haczyki i kąty, po czym znowu układały się w szereg. Przynajmniej nie było to pismo trolloków. Niechętnie ułożył dłonie na kolumnie. Jej powierzchnia wyglądała jak suchy, wypolerowany kamień, w dotyku jednak była dziwnie śliska, niczym naoliwiony metal.

Zamknął oczy i uformował płomień. Pustka ogarniała go powoli, opornie. Wiedział, że to jego strach ją blokuje, snach przed tym, na co się poważa. Cały strach, jaki przelewał do pustki, natychmiast restytuował się na nowo.

„Nie umiem tego zrobić. Nie potrafię zaczerpnąć Mocy. Ja nie chcę. Światłości, musi istnieć jakiś inny sposób”.

Zdjęty rozpaczą zmusił swe myśli do znieruchomienia. Czuł paciorki potu spływające mu z czoła po twarzy. Nieugięcie trwał tak dalej, wpychał swoje lęki do trawiącego je ognia, podsycając go, by stawał się coraz większy. Pustka już również tam była.

Wreszcie sam rdzeń jego istnienia począł się unosić w przestrzeni pustki. Widział światło — saidin — nawet z zamkniętymi oczyma, czuł bijące od niego ciepło, otoczyło go, otoczyło wszystko, jednocześnie wszystko tłumiąc. Zamigotało niczym płomyk świecy oglądany przez papier nasączony oliwą. Zjełczałą oliwą. Cuchnącą oliwą.

Sięgnął do niego — nie bardzo wiedział, w jaki sposób do niego sięgnął, ale to był ruch, wyciąganie się ku temu światłu, w stronę saidina — i nie złapał nic, jakby przebierał rękoma w wodzie. Miał wrażenie, że to zamulony staw, piana unosząca się na powierzchni czystej wody, ale tej wody nie potrafił zagarnąć. Co jakiś czas przeciekała między jego palcami, lecz nie osadzała się na nich ani jedna kropla, tylko gładka piana, od której cierpła mu skóra.

Rozpaczliwie usiłował utworzyć obraz kotliny takiej, jaką była poprzednia, z Ingtarem i lansjerami śpiącymi obok swych koni, z Matem i Perrinem, z Kamieniem zagrzebanym prawie do samego szczytu. Tworzył ten obraz na zewnątrz pustki, przywierając do skorupy, która go otaczała. Usiłował połączyć ten obraz ze światłem, próbował zlać je z sobą. Kotlina wyglądała cały czas tak samo, byli w niej tylko on, Loial i Hurin. Rozbolała go głowa. Razem, z Matem, Perrinem i Shienaranami. Płonący ból w głowie. Razem!

Pustka rozpadła się na tysiąc ostrych jak brzytwa odłamków, tnąc jego umysł.

Dygocząc, zatoczył się w tył, z szeroko rozwartymi oczyma. Miał pokaleczone dłonie od napierania na Kamień, ręce drżały z bólu, żołądek chybotał się na myśl o pokrywającym go plugastwie, a głowa... Usiłował uspokoić oddech. Coś takiego nigdy dotąd się z nim nie działo. Kiedy pustka znikała, to znikała jak przekłuta bańka, po prostu znikała, w oka mgnieniu. Nigdy nie rozpadała się jak rozbite szkło. Głowę miał odrętwiałą, jakby te tysiąc cięć zadano jej tak szybko, że ból jeszcze nie zdążył nadejść. Niemniej jednak każda rana wydawała się tak realna, jak zadana nożem. Dotknął skroni i zdziwił się, nie zobaczywszy krwi na palcach.

Hurin nadal mu się przypatrywał, nadal mu ufał. Węszyciel wręcz wydawał się z każdą chwilą nabierać coraz więcej pewności. Lord Rand coś robił. Do tego właśnie służą lordowie. Chronią ziemię i ludzi swym ciałem i życiem, a kiedy dzieje się coś złego, oni to naprawiają i pilnują, by zatriumfowała uczciwość i sprawiedliwość. Dopóki Rand coś robił, cokolwiek, Hurin nie mógł stracić wiary, że wszystko skończy się dobrze. Tak właśnie postępowali lordowie.

Loial miał nieco inne spojrzenie, marszczył się z lekkim zdziwieniem, lecz również wbił oczy w Randa. Rand bardzo był ciekaw, o czym on teraz myśli.

— Warto było spróbować — zapewnił ich. „Światłości! Zapach zjełczałej oliwy jest we mnie! Ja nie chcę, żeby on był we mnie!” — Zapach wolno się rozwiewał, wciąż jednak miał uczucie, że zaraz zacznie wymiotować. — Za kilka chwil znowu spróbuję.

Miał nadzieję, że jego głos brzmi pewnie. Nie miał pojęcia, jak działają takie Kamienie, czy to co robi, ma jakieś szanse powodzenia.

„Może obowiązują jakieś zasady obchodzenia się z nimi. Może trzeba zrobić coś specjalnego. Światłości, może nie da się użyć tego samego kamienia dwa razy, albo...”