Выбрать главу

— Trzech ludzi i trzy konie nie mogą zniknąć ot tak po prostu — warknął Ingtar. — Sprawdź jeszcze raz teren, Uno. Jeśli ktoś może się wywiedzieć, w którą stronę poszli, to tylko ty.

— Może zwyczajnie uciekli — podpowiedział Mat.

Uno zatrzymał się i spiorunował go wzrokiem.

„Jakby przeklął Aes Sedai” — pomyślał z niedowierzaniem Perrin.

— Po co mieliby uciekać? — Głos Ingtara zabrzmiał niebezpiecznie spokojnie. — Rand, Budowniczy, mój węszyciel... mój węszyciel!... po co któryś z nich miałby uciekać, a tym bardziej wszyscy trzej?

Mat wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Rand był...

Perrin miał ochotę czymś w niego rzucić, uderzyć go, zrobić cokolwiek, żeby go uciszyć, ale patrzyli na nich Ingtar i Uno. Poczuł, jak zalewa go ulga, gdy Mat zawahał się, po czym rozłożył ręce i burknął:

— Nie wiem, dlaczego. Tak mi się po prostu pomyślało.

Ingtar skrzywił się.

— Uciekli — warknął, jakby w to nie wierzył ani przez chwilę. — Budowniczy może sobie jechać, gdzie chce, ale Hurin nie mógł tak zwyczajnie uciec. Tak samo Rand al’Thor. Nie zrobiłby tego, on zna swoje powinności. Ruszaj, Uno. Przeszukaj jeszcze raz teren.

Uno wykonał pół ukłonu i odszedł pośpiesznie, rękojeść miecza chybotała się nad jego plecami.

— Z jakiego powodu Hurin miałby odchodzić tak bez słowa, w samym środku nocy? — zrzędził Ingtar. — Wie przecież, co jest naszym celem. Jak ja mam wpaść na trop tego plugawego pomiotu Cienia bez niego? Dałbym tysiąc złotych koron za stado gończych psów. Gdyby mi nie stało rozumu w głowie, powiedziałbym, że to sprawka Sprzymierzeńców Ciemności, którzy dzięki temu mogliby się prześlizgnąć na wschód albo zachód bez mojej wiedzy. Pokój, już sam nie wiem, czy mi dostaje rozumu.

Sztywnymi krokami ruszył w ślad za Uno.

Perrin niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. Sprzymierzeńcy Ciemności bez wątpienia z każdą chwilą oddalali się coraz bardziej. Coraz dalej od nich, a wraz z nimi Róg Valere — a także sztylet z Shadar Logoth. Nie sądził, by Rand, czymkolwiek się stał, cokolwiek mu się przydarzyło, zaniechał pogoni.

„Ale dokąd on odjechał i dlaczego?”

Loial mógł towarzyszyć Randowi z przyjaźni, ale po co Hurin?

— Może on rzeczywiście uciekł? — mruknął do siebie i zaraz rozejrzał się dookoła. Nikt tego najwyraźniej nie usłyszał, nawet Mat nie zwracał nań żadnej uwagi. Przejechał dłonią po włosach. Gdyby jego ścigały Aes Sedai za to, że jest fałszywym Smokiem, wówczas on też by uciekł, Jednak zamartwianie się o Randa nie pomagało w odnalezieniu śladów Sprzymierzeńców Ciemności.

Istniał być może pewien sposób, gdyby zechciał się na niego zdecydować. Wcale nie miał na to ochoty. Uciekał od tego, ale być może teraz już dłużej się nie da.

„Doskonale do mnie pasuje to, co powiedziałem Randowi. Żałuję, że nie mogę uciec”.

Mimo że wiedział, co może zrobić — co musi zrobić — żeby pomóc, wciąż się wahał.

Nikt na niego nie patrzył. Nikt by się nawet nie domyślił, co się z nim dzieje, nawet gdyby patrzył. W końcu, z niechęcią, zamknął oczy i pozwolił sobie odpłynąć, pozwolił odpłynąć swoim myślom, gdzieś daleko, z dala od niego.

Z początku próbował zaprzeczać, jeszcze, zanim jego oczy zaczęły zmieniać barwę z ciemnobrązowej na złotożółtą. Podczas tamtego pierwszego spotkania, w tamtej pierwszej chwili rozpoznania, nie chciał w to wierzyć i od tego czasu uciekał przed rozpoznaniem. Nadal miał chęć uciekać.

Jego myśli odpłynęły, szukając po omacku tego czegoś, co musiało gdzieś być, tego co zawsze było w okolicach, gdzie ludzi było niewielu albo dzieliły ich spore odległości — szukały jego braci. Nie chciał o nich myśleć w ten sposób, ale wszak byli jego braćmi.

Z początku bał się, że to, co robi, to efekt jakiejś skazy Czarnego albo Jedynej Mocy — jednako złych dla człowieka, który nie chciał być niczym więcej jak zwykłym kowalem i wieść swe życie w Światłości oraz pokoju. Od tego czasu zdawał sobie z grubsza sprawę, co musi czuć Rand, jak to jest bać się samego siebie, czuć się skalanym. Jeszcze nie całkiem się z tym uporał. Jednakże to, co on robił, było starsze niż ludzie korzystający z Jedynej Mocy, jego początki towarzyszyły narodzinom Czasu. To nie Moc, wyjaśniła mu Moiraine. Coś, co zaniknęło dawno temu, a teraz pojawiło się na nowo. Egwene też o tym wiedziała, choć wolałby, żeby tak nie było. Wolałby, by nikt o tym nie wiedział. Liczył, że nikomu nie powiedziała.

Kontakt. Poczuł je, poczuł inne umysły. Poczuł swych braci, wilki.

Ich myśli dotarły do niego w postaci wirującej mieszanki obrazów i emocji. Z początku nie był w stanie wyróżnić nic prócz czystych emocji, ale już po chwili umysł ubrał je w słowa.

„Wilczy brat. Niespodzianka. Dwunogi, który mówi”.

Mglisty obraz, wyblakły upływem czasu, nawet nie stary, tylko jeszcze starszy, ludzie biegnący razem z wilkami, dwa stada na wspólnym polowaniu.

„Słyszeliśmy, że to się powtórzy. Czy jesteś Długim Kłem?”

Pojawił się niewyraźny obraz człowieka odzianego w skóry, z długim nożem w dłoni, lecz nakładał się na niego inny obraz, ważniejszy, przedstawiający kudłatego wilka z jednym kłem dłuższym od pozostałych, stalowym kłem połyskującym w słońcu. Wilk biegł na czele stada, szarżującego zapamiętale przez głęboki śnieg w stronę jelenia, który znaczył dla nich życie zamiast powolnej śmierci z głodu, potem jeleń miażdżony na proch pod ich brzuchami, promienie słońca odbijające się od bieli, wywołujące ból oczu, wiatr omiatający wściekłym rykiem przełęcze, wzbijający tumany śniegu, które wtenczas robiły się podobne do mgły i... Obrazy przedstawiające imiona wilków zawsze były skomplikowane.

Perrin rozpoznał człowieka. Elyas Machera, ten który przedstawił go wilkom po raz pierwszy. Czasami żałował, że w ogóle poznał Elyasa.

„Nie” — pomyślał i spróbował utworzyć jego obraz w umyśle.

„Tak. Słyszeliśmy o tobie”.

Nie był to stworzony przez niego obraz, przedstawiał młodego mężczyznę ze zwalistymi ramionami i potarganymi, brązowymi lokami, młodego mężczyznę z toporem u pasa, o którym inni myśleli, że porusza się i myśli powoli. Ten człowiek tam był, gdzieś na obrazie stworzonym przez wilcze umysły, lecz zaraz zastąpił go intensywniejszy obraz zwalistego, dzikiego byka z zakrzywionymi rogami z błyszczącego metalu, cwałującego przez mrok z szybkością i żwawością właściwą młodemu wiekowi, kędzierzawa sierść połyskiwała w świetle księżyca, na nic nie zważając, rzucał się między Białe Płaszcze na koniach, powietrze było rześkie, zimne i ciemne, krew na rogach taka czerwona i...

„Młody Byk”.

Przez chwilę Perrin był tak zaszokowany, że utracił kontakt. Nawet nie marzył, że dadzą mu jakieś imię. Bardzo żałował, że nie pamięta, jak je zdobył. Dotknął swego topora, połyskującego ostrza w kształcie półksiężyca.

„Światłości, dopomóż, zabiłem dwóch ludzi. Oni by zabili mnie i Egwene jeszcze prędzej, ale...”

Odepchnął to wszystko na bok — dokonało się już i zostało za nim, nie miał ochoty pamiętać — przekazał wilkom zapach Randa, Loiala i Hurina i spytał, czy wyczuwają tych trzech. To była jedna z tych rzeczy, która pojawiła się w nim wraz ze zmianą oczu, potrafił identyfikować ludzi po zapachu, wcale ich nie widząc. Ponadto miał teraz ostrzejszy wzrok, widział zawsze z wyjątkiem czarnych jak węgiel ciemności. Zawsze starał się zapalać lampy albo świeczki, zanim jeszcze ktoś inny pomyślał, że są potrzebne. Wilki przekazały obraz ludzi na koniach zbliżających się pod koniec dnia do kotliny. Wtedy po raz ostatni widziały albo złapały zapach Randa i pozostałych dwóch mężczyzn.