Выбрать главу

Reszta krajobrazu była równie martwa jak pogorzeliska, mimo iż ziemię porastała trawa, a drzewa nosiły listowie. Wszystko miało spłowiały wygląd, niczym ubrania prane zbyt często i pozostawiane za długo na słońcu. Nie było tam żadnych ptaków ani zwierząt, Rand przynajmniej żadnych nie widział i nie słyszał. Jastrzębie nie krążyły po niebie, nie poszczekiwały polujące lisy, nie śpiewał żaden ptak. Nic nie szeleściło w trawie, ani nie huśtało się na gałęziach drzew. Żadnych pszczół i motyli. Kilkakrotnie przeprawiali się przez strumienie, dno miały płytkie, lecz często płynęły przez głębokie jary o stromych brzegach, przez które konie musiały gramolić się z trudem w dół i potem wspinać na górę. W wodzie nie było żadnych zanieczyszczeń z wyjątkiem błota z dna zmąconego przez końskie kopyta, lecz ani jeden piskorz czy okoń nie wychyliły się z wiru, żaden pająk wodny nie zakołysał się na powierzchni, nie zatrzymała się nad nią ważka.

Woda nadawała się na szczęście do picia, jako że zawartość ich bukłaków nie mogła wystarczyć na całą wieczność. Rand spróbował jej jako pierwszy, a Loialowi i Hurinowi kazał zaczekać, czy coś się z nim przypadkiem nie stanie, zanim pozwolił im się napić. On ich w to wpakował i teraz również ten obowiązek należał do niego. Woda była chłodna i mokra, tyle tylko dawało się o niej powiedzieć. Zupełnie brakowało jej smaku, jakby została wcześniej przegotowana. Loial krzywił się, koniom też nie smakowała, potrząsały łbami i piły niechętnie.

Raz zauważyli przejaw życia, w każdym razie Rand uznał, że to na pewno jakieś życie. Dwukrotnie dostrzegł wiotką smugę, pełznącą po niebie, podobną do kreski wyrysowanej przez chmurę. Wydawało się, że te kreski są zbyt proste, by mogły być czymś naturalnym, nie potrafił sobie jednak wyobrazić, co też mogło je wyrysować. Nie wspomniał o nich pozostałym. Być może nawet ich nie zauważyli, Hurin był skupiony wyłącznie na tropieniu, Loial natomiast zamknął się w sobie. W każdym razie nic nie mówili o tych liniach.

Gdy mieli już za sobą połowę poranka, Loial znienacka zeskoczył z grzbietu swego ogromnego wierzchowca, nie mówiąc ani słowa, i wielkimi krokami podszedł do kępy żarnowca miotlastego, którego pnie rozdzielały się na liczne grube konary, sztywne i proste, nie wyżej jak krok ponad ziemią. Na samym szczycie wszystkie konary ponownie się rozszczepiały, tworząc gęstą plątaninę liści, której krzew zawdzięczał swą nazwę.

Rand zatrzymał Rudego i już miał spytać Loiala, co właściwie robi, gdy nagle coś w zachowaniu Ogira, jakby niepewność, kazało mu umilknąć. Loial najpierw wpatrywał się dłuższą chwilę w drzewo, po czym przyłożył dłonie do pnia i zaczął śpiewać gardłowym, cichym basem.

Rand już raz słyszał pieśni drzewne Ogirów, gdy Loial zaśpiewał umierającemu drzewu i przywrócił mu życie, słyszał także o wyśpiewanym drewnie, przedmiotach wykuwanych z drzew za pomocą drzewnych pieśni. Talent ginął, wyjaśnił Loial, on sam należał do nielicznych, którzy jeszcze posiadali tę zdolność, dlatego właśnie wyśpiewane drewno tym bardziej było poszukiwane i cenione. Gdy słyszał śpiewającego Loiala przedtem, odniósł wrażenie, że to śpiewa sama ziemia, teraz jednak Loial mruczał swoją pieśń nieomal tak, jakby nie dowierzał własnym siłom i echo pieśni roznosiło się po ziemi niczym szept.

Brzmiało to jak czysta pieśń, muzyka bez słów, w każdym razie Rand żadnych słów nie potrafił wyróżnić, a jeśli nawet były, to zlewały się z muzyką, tak jak woda wpływająca do strumienia. Hurin jęknął głośno i wytrzeszczył oczy.

Rand nie bardzo wiedział, co robi Loial, ani też jak to robi, Ogir śpiewał cicho, a jednak pieśń działała hipnotycznie, wypełniając umysł nieomal tak samo jak pustka. Loial przesunął swymi ogromnymi dłońmi po pniu, wciąż śpiewając, pieszcząc go zarówno głosem jak i palcami. Pień wydawał się teraz gładszy, jakby Ogir kształtował go dotykiem swych dłoni. Rand zamrugał. Był przekonany, że ze szczytu tego pnia wyrastają gałęzie podobnie jak z pozostałych, teraz jednak urywał się zaokrąglonym, gładkim końcem tuż nad głową Ogira. Pieśń brzmiała dziwnie znajomo, zupełnie jakby Rand ją znał.

Nagle głos Loiala osiągnął punkt kulminacyjny — brzmiał nieomal jak hymn dziękczynny — i zaczął ucichać, cichnąć tak, jak cichnie łagodny wiatr.

— Niech sczeznę — wydyszał Hurin, kompletnie oszołomiony. — Niech sczeznę, nigdy w życiu nie słyszałem czegoś takiego... Niech sczeznę.

Loial trzymał w dłoniach laskę własnego wzrostu i grubą jak przedramię Randa, gładką i wypolerowaną. W miejscu pnia krzewu żarnowca wyrastała teraz młoda gałązka.

Rand zrobił głęboki wdech.

„Wiecznie coś nowego, wiecznie coś, czego się nie spodziewałem i czasami to wcale nie jest potworne”.

Patrzył, jak Loial dosiada konia, wkładając laskę przed sobą pod siodło i zastanawiał się, po co Ogirowi laska, skoro jechali konno. Potem zobaczył, że gruby pręt nie jest wcale taki duży w porównaniu z Loialem, zauważył też sposób, w jaki tamten go trzyma.

— Drąg — powiedział zdziwiony. — Nie wiedziałem, że Ogirowie używają broni, Loial.

— Zazwyczaj nie — odparł nieomal szorstkim tonem Ogir. — Zazwyczaj. Cena zawsze była zbyt wysoka. — Zważył ogromny drąg w dłoniach i zmarszczył swój szeroki nos z niesmakiem. — Starszy Haman powiedziałby z pewnością, że zbyt długie stylisko przymocowałem do swego topora, ale ja tego nie zrobiłem z pośpiechu albo niedbalstwa, Rand. To miejsce...

Zadrżał i zastrzygł uszami.

— Niebawem odnajdziemy drogę powrotną — zapewnił go Rand, starając się, by w jego głosie słychać było przekonanie.

Loial odpowiedział mu tak, jakby go w ogóle nie słuchał.

— Wszystko jest... powiązane, Rand. Czy coś żyje, czy nie żyje, myśli, czy nie myśli, wszystko, co istnieje, pasuje do siebie. Drzewo nie myśli, ale jest częścią całości, a ta całość... czuje. Nie potrafię wyjaśnić tego lepiej, podobnie jak tego, co znaczy być szczęśliwym, ale... Rand, ta ziemia się cieszy, że wykonana została z niej broń. Cieszy!

— Światłości, oświeć nas — zamruczał zdenerwowany Hurin — i oby osłaniała nas dłoń Stwórcy. Mimo że nasza droga wiedzie w ostatnie objęcia matki, Światłości, oświeć nam tę drogę.

Stale powtarzał ten katechizm, jakby zawierał w sobie zaklęcie mogące go ochronić.

Rand oparł się odruchowi, by rozejrzeć się dookoła. Zdecydowanie nie patrzył w górę. W tym momencie wystarczyłaby jeszcze jedna z tych dymnych kresek na niebie, żeby ich załamać.

— Nie ma tu nic, co by nam mogło wyrządzić krzywdę — powiedział stanowczym tonem. — A zresztą zachowamy czujność i dopilnujemy, by nic złego się nam nie stało.

Miał ochotę śmiać się z samego siebie, z udawanej pewności. Nie był pewien niczego. Gdy jednak obserwował pozostałych — Loiala z jego opadłymi włochatymi uszami i Hurina, usiłującego na nic nie patrzeć — wiedział, że ktoś z nich musi udawać pewność siebie, bo inaczej strach i niepewność spowodują, iż się zupełnie załamią.

„Koło obraca się jak chce”.

Wyparł z siebie tę myśl.

„To nie ma nic wspólnego z Kołem. Nic wspólnego z ta’veren, Aes Sedai albo Smokiem. Jest jak jest, to wszystko”.

— Loial, możesz już ruszać?

Ogir potaknął, ze smutkiem gładząc drąg. Rand zwrócił się do Hurina.

— Nadal czujesz trop?

— Czuję, lordzie Rand. Czuję go.

— No to idźmy jego śladem. Jak już znajdziemy Faina i Sprzymierzeńców Ciemności, bo czemu by nie, to wrócimy do domu jako bohaterowie, ze sztyletem dla Mata i Rogiem Valere. Prowadź nas, Hurin.

„Bohaterowie? Dobrze będzie, jak uda mi się wyprowadzić nas stąd żywych”.