Выбрать главу

Przez mgłę szła w jego stronę niewyraźna postać, wspierała się wysoką laską. Za nią, tak jakby sam cień rzucał ogromny cień, mgła ciemniała do tego stopnia, że stawała się czarniejsza od nocy. Randowi ścierpła skóra. Postać była coraz bliżej, aż w końcu przeobraziła się w sylwetkę człowieka, całego, łącznie z dłońmi, spowitego w czerń, z maską z czarnego jedwabiu skrywającą twarz, cień towarzyszył mu również. Laska była identycznie czarna, przypominała zwęglone drewno, a przy tym gładka i lśniąca niczym woda oświetlona promieniami księżyca. Otwory na oczy w masce rozjarzyły się na krótką chwilę, jakby za nimi kryły się nie oczy, lecz ognie, Rand jednak nie musiał się dowiadywać, kto to jest.

— Ba’alzamon — wydyszał. — To sen. To na pewno sen. Zasnąłem i...

Ba’alzamon wybuchł śmiechem przypominającym ryk ognia z otwartego paleniska.

— Wiecznie usiłujesz temu zaprzeczać, Lewsie Therinie. Jeśli wyciągnę rękę, będę mógł cię dotknąć, Zabójco Rodu. Zawsze mogę cię dotknąć, zawsze i wszędzie!

— Ja nie jestem Smokiem! Nazywam się Rand al’...! — Rand zacisnął szczęki, żeby się powstrzymać od dalszego krzyku.

— Och, ja przecież znam nazwisko, którego teraz używasz, Lewsie Therinie. Znam wszystkie nazwiska, których używałeś, w miarę jak kolejny Wiek gonił Wiek poprzedni, jeszcze wcześniej, zanim zostałeś nazwany Zabójcą Rodu. — Głos Ba’alzamona powoli nabierał mocy, ognie w oczach buchały czasem tak wysoko, że Rand widział je poprzez otwory w jedwabnej masce, widział je w postaci bezkresnych mórz ognia. — Znam cię, znam twą krew i twój ród aż do pierwszej iskry życia, która go zapoczątkowała, aż do Pierwszej Chwili. Nigdy się przede mną nie ukryjesz. Nigdy! Jesteśmy z sobą związani tak nierozłącznie jak dwie strony monety. Zwykli ludzie mogą się ukryć w splotach Wzoru, lecz ta’veren wyróżniają się niczym ognie sygnalne na wzgórzu, a ty, ty wyróżniasz się tak, jakby ku niebu wystrzelono dziesięć tysięcy strzał, żeby wskazać miejsce twego pobytu! Jesteś mój i na zawsze w zasięgu mojej ręki!

— Ojciec Kłamstw! — wykrztusił Rand. Pomimo wypełniającej go pustki, miał wrażenie, że język przywarł mu do podniebienia.

„Światłości, błagam, niech to będzie sen”.

Ta myśl wymknęła się poza obrzeża pustki.

„Bodaj jeden z tych snów, które nie są snami. To niemożliwe, żeby on naprawdę stał przede mną. Czarny jest uwięziony w Shayol Ghul, zapieczętowany przez Stwórcę w momencie Stworzenia...”

Za wiele wiedział o prawdzie, by to w czymś pomogło.

— Właściwie cię nazwano! Gdybyś mógł mnie pojmać tak bez żadnego trudu, to czemu jeszcze tego nie zrobiłeś? Bo nie możesz. Ja podążam drogą Światłości, a ty nie możesz mnie dotknąć!

Ba’alzamon wsparł się na swej lasce i patrzył przez chwilę na Randa, po czym podszedł do Loiala i Hurina, przyjrzał im się z wysoka. Razem z nim wędrował ogromny cień. Nie zmącił oparów mgły, zauważył Rand — poruszał się, wymachiwał laską przy każdym swoim kroku, jednakże szara mgła nawet nie zawirowała wokół jego stóp, tak jak wokół stóp Randa. To dodała mu otuchy. Być może Ba’alzamona wcale tu nie było. Może to był tylko sen.

— Dziwnych znajdujesz sobie wyznawców — zadumał się Ba’alzamon. — Zawsze tak było. Ci dwaj. Ta dziewczyna, która usiłuje się tobą opiekować. Biedna to strażniczka i słaba, Zabójco Rodu. Gdyby nawet starczyło jej całego życia na nabywanie sił, nigdy nie osiągnęłaby takiej siły, byś mógł się skryć za jej plecami.

“Dziewczyna? Kto? Moiraine z pewnością nie jest dziewczyną”.

— Nie wiem, o czym ty mówisz, Ojcze Kłamstw. Ty kłamiesz, łżesz, a nawet gdy mówisz prawdę, przekręcasz ją tak, że staje się kłamstwem.

— Doprawdy, Lewsie Therinie? Wiesz, czym jesteś, kim_ jesteś. Powiedziałem ci. I tak samo te kobiety z Tar Valon.

Rand drgnął niespokojnie, a Ba’alzamon wybuchnął śmiechem, który zabrzmiał jak huk pioruna.

— One uważają się za bezpieczne w Białej Wieży, ale rzesze moich wyznawców przewyższają je wielokrotnie. Aes Sedai zwana Moiraine powiedziała mi, kim ty jesteś, nieprawdaż? Czy ona kłamała? Albo czy ona należy do mnie? Biała Wieża chce cię wykorzystać jak psa na smyczy. Czy ja kłamię? Czy ja kłamię, mówiąc, że poszukujesz Rogu Valere?

Znowu się roześmiał, spokój pustki nie pomógł, Rand nie był w stanie nic zrobić, tylko zakryć dłońmi uszy.

— Czasami odwieczni wrogowie walczą z sobą tak długo, że w końcu stają się sojusznikami, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. One mierzą w ciebie, ale związały się z tobą tak blisko, że jest tak, jakbyś ty kierował ciosem.

— Ty mną nie kierujesz — odparł Rand. — Zaprzeczam tobie.

— Przywiązałem cię tysiącami sznurków, Zabójco Rodu, każdy jest cieńszy od jedwabiu i mocniejszy niźli stal. Czas przeciągnął tysiące wstęg między nami. Bitwa, którą my dwaj toczymy... pamiętasz w ogóle coś z tego? Czy choć ci świta, że już walczyliśmy wcześniej z sobą, niezliczone bitwy, od samego początku Czasu? Doskonale wiem, że nie pamiętasz! Ta bitwa wkrótce dobiegnie końca. Nadchodzi Ostatnia Bitwa. Ostatnia, Lewsie Therinie. Naprawdę myślisz, że możesz jej uniknąć? Ty biedny, drżący robaku. Będziesz mi służył albo zginiesz! I tym razem cykl nie rozpocznie się na nowo wraz z twoją śmiercią. Grób należy do Wielkiego Władcy Ciemności. Tym razem, jeśli zginiesz, zostaniesz całkowicie zniszczony. Tym razem Koło zostanie strzaskane, czego byś nie uczynił, a świat przekuty w nowy kształt. Służ mi! Służ Shai’tanowi, bo inaczej zostaniesz zniszczony na zawsze!

Kiedy padło to imię, wydawało się, że powietrze gęstnieje. Ciemność za Ba’alzamonem nabrzmiała i rozrosła się, grożąc, że pochłonie wszystko. Rand poczuł, jak go otacza, zimniejsza niż lód i jednocześnie gorętsza niż rozżarzone węgle, czarniejsza niźli śmierć, wsysała go w swoją otchłań, przejmowała panowanie nad światem.

Schwycił rękojeść miecza tak silnie, że aż rozbolały go kłykcie.

— Zaprzeczam tobie i zaprzeczam twej mocy. Podążam drogą Światłości. Światłość ma nas w swej opiece, a my chronimy się w dłoni Stwórcy.

Zamrugał. Ba’alzamon ciągle tam stał i nadal wisiała za nim ogromna płachta ciemności, wydawało się jednak, że to wszystko złudzenie.

— Chcesz zobaczyć mą twarz? — To był szept.

Rand przełknął ślinę.

— Nie.

— Powinieneś. — Odziana w rękawicę dłoń powędrowała do czarnej maski.

— Nie!

Maska opadła. Odsłoniła ludzką twarz, straszliwie poparzoną. Jednakże między sczerniałymi na brzegach czerwonymi bruzdami, które przecinały jej rysy, skóra wyglądała na zdrową i gładką. Czarne oczy popatrzyły na Randa, okrutne wargi uśmiechnęły się, połyskując białymi zębami.

— Popatrz na mnie, Zabójco Rodu i zobacz setną część swego losu. — Na krótką chwilę te oczy i usta przemieniły się w wejścia do bezdennych jaskiń ognia. — Oto co nie pilnowana Moc może uczynić, nawet ze mną. Ja jednak uzdrawiam, Lewsie Therinie. Znam ścieżki wiodące do większej mocy. Spali cię niczym ćmę w palenisku.

— Nie dotknę jej! — Rand poczuł otaczającą go pustkę, poczuł saidina. — Nie dotknę.

— Nie dasz rady się opanować.

— Zostaw... mnie... W SPOKOJU!

— Moc. — Głos Ba’alzamona stał się łagodny, przymilny. — Znowu możesz mieć moc, Lewsie Therinie. Jesteś z nią związany w tej chwili. Wiem to. Widzę to. Czuję, Lewsie Therinie. Poczuj łunę płonącą w twym wnętrzu. Poczuj moc, która może należeć do ciebie. Wystarczy tylko po nią sięgnąć. Jednakże dzieli cię od niej Cień. Obłęd i śmierć. Nie musisz umierać, Lewsie Therinie, już nigdy.