Выбрать главу

— Nie — odparł Rand, lecz tamten głos nie przestawał mówić, próbował zaryć się w niego.

— Mogę nauczyć cię kontrolować moc, dzięki czemu cię nie zniszczy. Nie ma nikogo innego wśród żyjących, kto mógłby cię tego nauczyć. Wielki Władca Ciemności może cię uchronić przed szaleństwem. Moc może być twoja, możesz żyć wiecznie. Wiecznie! W zamian wystarczy, jak będziesz służył. Tylko służył. Proste słowa: „Jestem twój, Wielki Panie” i moc będzie twoja. Moc przewyższająca wszystko, o czym śnią kobiety z Tar Valon i wieczne życie, jeśli tylko się poddasz i będziesz służył.

Rand oblizał wargi.

„Nie popaść w obłęd. Nie umrzeć”.

— Nigdy! Podążam drogą Światłości — zazgrzytał ochryple. — A tobie nigdy nie uda się mnie dotknąć!

— Dotknąć cię, Lewsie Therinie? Dotknąć cię? Ja cię mogę spalić! Posmakuj tego, poznaj, jak ja poznałem! Czarne oczy znowu stały się ogniem, z ust wykwitł płomień, który rósł długo, aż w końcu wydawało się, że jarzy się mocniej niż słońce w samej pełni lata. Powiększał się wciąż i nagle miecz Randa rozżarzył się tak, jakby właśnie został wyciągnięty z paleniska w kuźni. Krzyknął przeraźliwie, czując, jak rękojeść parzy go w ręce, wrzasnął i upuścił miecz. A mgła zajęła się ogniem, ogniem, który skakał w górę, który palił wszystko.

Jęcząc głośno, Rand uderzał się po ubraniu, które dymiło, tliło się i rozpadało na popiół, uderzał się dłońmi, które czerniały i kurczyły się, jako że nagie ciało pękało i odpadało płatami w ogniu. Krzyczał przeraźliwie. Ból napierał na wypełniającą go pustkę, kiedy usiłował wpełznąć w nią jak najgłębiej. Był w niej blask, skażone światło poza zasięgiem wzroku. W połowie oszalały, nie zważając już, czym jest, sięgał do saidina, próbował owinąć się wokół niego, próbował ukryć w nim przed ogniem i bólem.

Ogień, równie nagle jak wybuchł, zgasł. Rand spojrzał wytrzeszczonymi oczyma na swoją dłoń wystającą z czerwonego rękawa kaftana. Na wełnianej tkaninie nie było nawet śladu sadzy.

„Wyobraziłem sobie to wszystko”.

Rozejrzał się dookoła oszalałym wzrokiem. Ba’alzamon zniknął. Hurin poruszał się we śnie, węszyciel i Loial nadal wyglądali jak dwa kopce wystające ponad mgłę nisko zalegającą tuż nad ziemią.

„Ja naprawdę to sobie wyobraziłem”.

Zanim uczucie ulgi miało szansę się rozrosnąć, ból przeszył jego prawą rękę, podniósł ją do oczu. We wnętrzu dłoni miał odciśniętą czaplę. Czaplę z rękojeści swego miecza, gniewną i czerwoną, odbitą tam tak wyraźnie, jakby to był rysunek wykonany ręką jakiegoś artysty.

Wygrzebał chusteczkę z kieszeni kaftana i owinął ją wokół ręki. Czuł w niej pulsowanie. Pustka by temu zaradziła — w pustce miał świadomość bólu, ale nie czuł go — ale wyrzucił tę myśl ze swego umysłu. Już dwukrotnie, nieświadomie — a raz celowo, nie mógł o tym zapomnieć — próbował zaczerpnąć Jedynej Mocy, kiedy znajdował się w pustce. To właśnie tym próbował go skusić Ba’alzamon. Tego właśnie chciały od niego Moiraine i Zasiadająca na Tronie Amyrlin. A on nie chciał.

16

W zwierciadle ciemności

Nie powinieneś był tego robić, lordzie Rand — powiedział Hurin, gdy Rand obudził ich tuż przed świtem. Słońce nadal się kryło za horyzontem, ale światła już było dosyć. Mgła stopniała, gdy jeszcze panował mrok, blednąc z niechęcią. — Jeśli pragnąc nas oszczędzić, nadwerężysz sił, kto nam pomoże wrócić do domu?

— Musiałem pomyśleć — odparł Rand. Nie było ani śladu po mgle, ani po Ba’alzamonie. Pogładził chustkę owiniętą wokół prawej dłoni. Stanowiło to dowód jego bytności. Z całych sił pragnął opuścić to miejsce. — Musimy zaraz dosiąść koni, jeśli mamy zamiar złapać Sprzymierzeńców Ciemności Faina. Już dawno po czasie. Suchary możemy jeść podczas jazdy.

Loial, który właśnie się przeciągał, znieruchomiał, jego ręce sięgały wysokości, jakiej dosięgnąłby Hurin, stawając na ramionach Randa.

— Twoja ręka, Rand. Co się stało?

— Skaleczyłem się. To nic takiego.

— Mam balsam w sakwie...

— To nic takiego! — Rand wiedział, że mówi opryskliwym głosem, ale wystarczyłoby jedno spojrzenie na to piętno, by wywołać pytanie, na które nie miał ochoty odpowiadać. — Czas ucieka. Ruszajmy już.

Zabrał się za siodłanie Rudego, niezdarnie z powodu skaleczonej dłoni, Hurin doskoczył do swojego wierzchowca.

— Nie trzeba być takim drażliwym — mruknął Loial.

Jakikolwiek ślad, stwierdził Rand, byłby czymś naturalnym w tym świecie. Za wiele jest rzeczy nienaturalnych. Nawet widok jednego odcisku końskiego kopyta stanowiłby miły widok. Fain, Sprzymierzeńcy Ciemności i trolloki musieli zostawić jakiś trop. Nie odrywał wzroku od ziemi, usiłując wyłowić choćby jeden. ślad żywej istoty.

Nie zobaczył nic, ani przewróconego kamyka, ani odrzuconej bryłki ziemi. Raz spojrzał za siebie, żeby się upewnić, czy w tej ziemi końskie kopyta w ogóle mogą zostawiać ślady — zerwana darń i ubita trawa wyraźnie wyznaczały pokonaną przez nich drogę, natomiast grunt przed nimi był zupełnie nienaruszony. Jednak Hurin upierał się, że czuje trop, słaby i niewyraźny, ale wciąż wiodący na południe.

Węszyciel ponownie skupił całą swoją uwagę na wyszukiwanym przez niego tropie, niczym pies myśliwski ścigający jelenia, natomiast Loial ponownie zatopił się we własnych myślach, mrucząc coś do siebie i pocierając ogromny drąg przymocowany do siodła.

Nie jechali dłużej niż godzinę, gdy Rand zobaczył w oddali iglicę. Tak był pochłonięty wypatrywaniem śladów, że zanim ją w ogóle zauważył, stożkowata kolumna już wyraźnie wychynęła ponad drzewa.

— Ciekaw jestem, co to takiego.

Kolumna stała dokładnie na ich drodze.

— Nie wiem, co to może być — odparł Loial.

— Jeśli to... gdyby to był nasz świat, lordzie Rand... — Hurm poprawił się niespokojnie w siodle. — Cóż, ten pomnik, o którym opowiadał lord Ingtar, ten wzniesiony na cześć zwycięstwa Artura Hawkinga nad trollokami, to była właśnie wielka iglica. Ale ona została zburzona tysiąc lat temu. Nie zostało nic prócz wielkiego kopca, wielkiego jak wzgórze. Widziałem je, zanim z rozkazu lorda Agelmara przyjechałem do Cairhien.

— Według słów Ingtara — powiedział Loial — powinny nas od niej dzielić trzy albo cztery dni jazdy. Jeśli to w ogóle ona. Nie wiem, dlaczego niby tak miałoby być. Nie wygląda, że tu w ogóle żyją jacyś ludzie.

Węszyciel wbił wzrok w ziemię.

— O to właśnie chodzi, prawda, Budowniczy? Nikogo dookoła, a ona tam stoi, przed nami. Może powinniśmy trzymać się z dala, lordzie Rand. Stąd nie sposób stwierdzić, cóż to właściwie takiego i czy są tam jacyś ludzie.

Rand bębnił przez chwilę palcami po wysokim łęku siodła i zastanawiał się.

— Musimy w miarę możliwości jak najściślej trzymać się tropu — orzekł w końcu. — Jak dotąd, wcale nie zbliżyliśmy się do Faina, więc nie należy tracić czasu. Jeśli zobaczymy jakichś ludzi albo coś niezwykłego, wówczas postaramy się ich ominąć. Do tego czasu jedziemy przed siebie.

— Jak rzeczesz, lordzie Rand — odrzekł dziwnym głosem węszyciel i zerknął przelotnie na Randa podejrzliwym wzrokiem. — Jak rzeczesz.

Rand marszczył przez chwilę brwi, zanim wreszcie zrozumiał. Teraz z kolei on westchnął. Lordowie nie wyjaśniają niczego tym, którzy wypełniają ich rozkazy, tylko innym lordom.