Duchy Móriego! Początkowo z trudnością je akceptowała. Mimo wszystko jednak były one lepsze niż ci rozbójnicy, rycerze Zakonu Świętego Słońca. Od tylu lat prowadzili walkę z tą zgrają. Theresa zadrżała na samo wspomnienie.
A potem zdarzyło się najlepsze ze wszystkiego: rodząca się nieśmiało miłość do Erlinga. Małżeństwo z nim, takie piękne, pełne wzajemnego zrozumienia. Później spotkali dwoje nieszczęsnych dzieci, rodzeństwo Virneburg, Rafaela i Danielle. Erling i Theresa wzięli je do siebie i wychowali jak swoje. Patrzyli, jak dorastają…
Lata płynęły tak szybko. Mimo woli pogładziła się po włosach. Stały się szare i dużo rzadsze. Theresa nie była już młoda. Dawało to o sobie znać na różne sposoby. Najbardziej dokuczliwe ze wszystkiego były niedomagania ze zdrowiem, co sprawiało, że nigdy nie czuła się bezpieczna. Zwykła ironizować od czasu do czasu; „Niektórzy zostali stworzeni do wielkich rzeczy, inni po to, by biegać do toalety”.
Tyle lat, mój Boże. A teraz zakon rycerski został pokonany i…
Theresa uświadomiła sobie, że nie śpi i że musi to trwać już jakiś czas. Gdzie się znajduje, co się z nią stało?
Spojrzała w górę w tym samym momencie, gdy czyjaś przyjazna dłoń dotknęła jej ramienia i pomogła wstać.
Wokół panowała noc. Wielu ludzi, wiele szurających stóp, szepczące głosy. No, Bogu dzięki, nareszcie są na zewnątrz, na świeżym powietrzu.
– Erlingu – szepnęła, szukając dłoni męża.
– Tutaj – odpowiedział spokojnym głosem i wziął ją za rękę.
– Gdzie jesteśmy?
– Nie wiem. Ale powinniśmy zachowywać się spokojnie.
Skinęła głową, choć przecież on nie mógł tego zobaczyć.
– Dlaczego nie zapalą pochodni albo nie uniosą w górę Słońca?
– Nie wolno tego zrobić. Tak mi powiedział jeden ze Strażników. Mam wrażenie, że znajdujemy się we wrogim kraju.
– Nie – rozległ się głos jednego ze Strażników. – My tego nie nazywamy wrogim krajem. To jest niebezpieczna ziemia, ale nie zostaniemy tu długo, musimy tylko jak najszybciej przez to przejść, a potem już będzie dobrze.
Wydano im polecenie, by trzymali się razem. Każdy odpowiadał za swego najbliższego towarzysza tak, by nikt się nie zgubił i żeby nie wiem co się działo, nie wolno nikomu krzyczeć. Cisza, cisza to podstawowy warunek, by mogli się spokojnie przedostać przez niebezpieczny rejon.
Ale co im zagraża, albo kto? Na to nie otrzymali odpowiedzi.
Było tutaj dość ciepło i przemykali się cicho w ciemnościach. Nie żaden upał, ale przyjemna temperatura, jak latem.
Theresa potknęła się na jakimś korzeniu.
– Nienawidzę ciemności – mruknęła. – Czy nie możemy zaczekać do świtu?
– Myślę, że nie – odpowiedział jej Erling szeptem. – Chyba najbezpieczniej jest właśnie teraz.
Dlaczego to robimy? zastanawiał się. W co myśmy się znowu wdali? Wciągamy nasze dzieci i wnuki w dużo bardziej niebezpieczną przygodę niż ta, z której dopiero co zdołaliśmy się wydostać.
Erling zawsze uważał rodzinę Theresy za swoją. Nigdy nie myślał o Daniellle i Rafaelu jako o młodych Virneburgach. Są dziećmi jego i Theresy, zresztą jedynymi dziećmi.
Mimo woli powrócił myślami do Bergen, do egzystencji, jaką tam prowadził, zanim w jego życiu pojawiła się Tiril z Nerem. Syn kupca z dobrej hanzeatyckiej rodziny, Erling Müller, odbył bardzo długą drogę do tego miejsca, w którym się dzisiaj znajdował. Początkowo w małżeństwie z księżną Theresa z Habsburgów zdarzały się trudniejsze momenty. Było to, zanim Erling uświadomił sobie, jak powinien się do niej odnosić. Teraz już od dawna nie mieli żadnych problemów. Czuli się sobie równi. Zresztą Erling nie myślał wcale o szlacheckim tytule, jaki nadał mu cesarz Karol. Najważniejsza dla niego stała się harmonia pomiędzy nim a małżonką.
Gdzie oni właściwie są? Wokół panowała taka ciemność, że nie widział kompletnie nic. Ludzie jednak, jeśli to konieczne, potrafią zastępować jedne zmysły innymi. Niczym nietoperz wyczuwał w pobliżu duże drzewa, szli po stosunkowo równej ziemi, kroki były stłumione, jakby wędrowali po trawie. Od czasu do czasu potykali się o jakieś duże korzenie, poza tym jednak nic im nie przeszkadzało.
Nagle Erling uświadomił sobie, że znaleźli się w nowej okolicy. Odgłos kroków odbijał się teraz echem od skalnych ścian.
Jeden ze Strażników prowadził orszak z podziwu godną intuicją.
Erling wytężył słuch. Gdyby nie szelest licznych stóp, mógłby przysiąc, że coś słyszy. Coś, co dociera z bardzo daleka. I chyba rzeczywiście, ponieważ przewodnik nagle przystanął.
Erling usłyszał, że ktoś za nim się potknął, doleciało do niego zirytowane „do diabła” i poznał, że to Taran.
Taran miała lepszy słuch niż Erling, słyszała więcej niż on.
Co nas tutaj otacza, zastanawiała się, ściskając mocniej rękę Uriela. Co tak mamrocze i szeleści gdzieś w pobliżu, niezbyt blisko, ale też i niezbyt daleko?
Mamy ze sobą wielu obrońców, próbowała się uspokajać. Duchy ojca są z nami, a także Cień, nie mówiąc już o Obcych czy Strażnikach. Poza tym wszystkie istoty nadprzyrodzone, no i oczywiście Uriel.
Kochany Uriel!
Taran poczuła ciepło w sercu na myśl o nim. Przypomniała sobie, jaka była w czasie, kiedy go spotkała. Niczego nie traktowała poważnie. Uwielbiała szaleństwa, złośliwe repliki. Urielowi zresztą też dokuczała, wyśmiewała się z niego, kiedy miał problemy z codziennymi sprawami w nowoczesnym świecie. On przeżył już nieskończenie długie życie. Dusza jego błąkała się długo i o mało nie została włączona do gromady aniołów. Uriel prosił jednak o jeszcze jedno życie ze względu na nią. Ale co będzie teraz, kiedy opuścili własny świat i znaleźli się w kompletnie nieznanym miejscu, w tych przeklętych, piekielnych ciemnościach, nie wiedząc, jaka przyszłość ich czeka? Czy przez nią Uriel nie stracił szansy zostania aniołem?
No cóż, nic już teraz nie pomoże. Mimo wszystko była szczęśliwa i wdzięczna losowi za to, że ma go przy sobie. Razem może uda im się szczęśliwie przejść również i przez tę przygodę?
Cudowny Uriel ze swoimi złotoblond lokami i czystym spojrzeniem, niczym rycerz z dawnych czasów, wysoki i przystojny, a taki szlachetny, że na początku właśnie to irytowało ją najbardziej. Dopóki nie uświadomiła sobie, że to przecież ona jest śmieszna ze swoimi złośliwymi refleksjami na temat innych ludzi.
O mało się nie potknęła i nie wpadła na Erlinga. Erling, mąż babci, zawsze był bezpieczną opoką dla całej rodziny. Bardzo przystojny mężczyzna, teraz już starzejący się, niestety. Widziała, że jego plecy nie są już takie wyprostowane jak dawniej, twarz poorały głębokie bruzdy i zmarszczki wokół oczu. Zawsze jednak był tak samo przyjazny i tak samo stanowczy w działaniu. Kochany dziadek Erling!
Okropne jednak są te szelesty i pomrukiwania w ciemności. Taran odwróciła głowę, by zobaczyć otoczenie obok i ponad nimi, ale oczy nie przywykły jeszcze do mroku. Zeszli chyba zbyt głęboko, a sądząc po temperaturze, musieli być gdzieś na Południu.
Tylko z lewej strony majaczyło przed nią jakieś światło ale też bardzo, bardzo daleko. Coś jakby brzask w świecie pozbawionym światła. Czy można to tak wyrazić? Owszem noce na Południu bywają przecież zawsze bardzo ciemne. Teraz owo słabe światełko znowu zasłoniły drzewa i skały. Tak Taran przypuszczała, bo nie miała przecież najmniejszego pojęcia o tym, jak wygląda okolica.
Z tyłu za Taran podążał Villemann z ponurą, ale bardzo stanowczą miną i prowadził za rękę Gretę. Dziewczynka drugą ręką trzymała dłoń swego brata, Jonasa. Po drugiej stronie chłopca szła Mariatta, matka obojga.
Nikt nie może odebrać nam dzieci w tym okropnym świecie, myślał Villemann uparcie. Będzie ich bronił, nawet gdyby go to miało kosztować życie. Będzie bronił dzieci i Mariatty. Jest teraz za nich odpowiedzialny. Villemann, wesołek i szaleniec, którego tak naprawdę znal tylko Dolg. Teraz Villemann miał nareszcie kogoś, kim mógł się zająć. Kogoś, kogo mógł kochać, a przecież zawsze myślał, że nikt nie zechce potraktować go poważnie. Nikt nie zechce kochać go szczerze i z oddaniem.