Mariatta chciała. Również jej dzieci go zaakceptowały. Musi pokazać, że jest godzien ich zaufania.
Ale wygląd bardzo przeszkadzał Villemannowi. Kto może wzbudzić w sobie romantyczne myśli na widok młodego człowieka o wesołych oczach, zawsze skłonnego do żartów, o ustach, które wyglądają, jakby przez cały czas próbowały tłumić śmiech, o stale potarganych włosach i gibkim ciele, nieustannie chętnym do dziecinnych wygłupów?
Mariatta potraktowała go poważnie i odpowiedziała uczuciem na jego miłość. Mariatta, taka piękna, o typowo fińskich rysach twarzy, obdarzona niezwykłymi zdolnościami tak dobrze znanymi rodzinie czarnoksiężnika. Ta dziewczyna natychmiast stała się jedną z nich.
Villemann wiedział, że zdobył serce Grety. Nieco gorzej miały się sprawy z małym Jonasem, który został zbyt surowo wychowany przez złego ojca. Chłopcu trzeba będzie wiele czasu, by mógł polubić kogoś nowego. Yillemann musiał to zrozumieć.
Rozglądał się ukradkiem wokół, ale oczywiście niczego nie widział. Strażnik powiedział, że pójdą tylko kawałek. Tymczasem szli już i szli od dłuższego czasu, atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, czujność Strażników wzrastała w miarę posuwania się naprzód, wędrowcy czuli się źle i niepewnie.
Nagle gdzieś z tyłu rozległ się stłumiony krzyk i powstał okropny tumult. Jeden ze Strażników przemknął obok Villemanna i pobiegł w tamtą stronę. A zatem oni widzą w ciemnościach, pomyślał Villemann. Słyszał, że Leonard klnie okropnie na kogoś, kto najwyraźniej zaatakował Daniellle. Strażnik prosił go szeptem, by milczał, i zaraz potem rozległo się głuche plaśnięcie, jakby komuś wymierzono cios. Strażnik trafił bezbłędnie, pomyślał Villemann, który zdążył już także dotrzeć do miejsca walki. Pochylił się, by podnieść Danielle, ale wielu uczyniło to już przed nim. Villemann dotknął czyjegoś gołego ramienia o dziwnej konsystencji, tak mu się przynajmniej wydawało. Z obrzydzeniem cofnął rękę. Stwierdził, że inni pomogli wstać przestraszonej Danielle, i usłyszał ściszony głos Strażnika:
– Villemann! Leonard! Pomóżcie mi przenieść go gdzieś na bok i ukryć.
– Zabiłeś go – szepnął Leonard głosem drżącym z niepewności o los Danielle.
– Nie, nie, tylko go ogłuszyłem. To nie jest nasze terytorium. Nie możemy oskarżać go o napad. Zostawimy go tutaj, wkrótce się ocknie.
Strażnik polecił Erlingowi pilnować, by nikt nie krzyczał i nie hałasował. Tiril już od dłuższego czasu trzymała mocno ręką pysk wojowniczo usposobionego Nera.
Jakie to niezwykłe uczucie stać w absolutnych ciemnościach, w kompletnej ciszy i nie wiedzieć, gdzie się człowiek znajduje, mieć natomiast wokół siebie mnóstwo ludzi i innych stworzeń.
Jeszcze bardziej niezwykłe było przenoszenie tej niesamowitej istoty, która zaatakowała Danielle. Villemann zadrżał z obrzydzenia, kiedy jej dotknął. Nie mógł pojąć, co to jest. Ciężkie, pozbawione sierści ciało, ale z niewiarygodnie długą i jedwabiście miękką grzywą. Skórę owa istota miała delikatniejszą niż ludzie, mimo to była zbudowana podobnie jak oni. Villemann jednocześnie chciał i nie chciał dotknąć twarzy owego stworzenia, by się przekonać, jak wygląda. Po chwili jednak zrezygnował.
Znaleźli kryjówkę w skalnej niszy i tam złożyli nieznajomą istotę.
– Dlaczego on zaatakował akurat Danielle? – zapytał Leonard.
Strażnik odpowiedział szeptem:
– Prawdopodobnie ze względu na tę jej piękną, połyskującą złociście suknię.
I Leonard, i Villemann o mało nie wykrzyknęli głośno „co?” Opamiętali się jednak w porę. Villemann szepnął z pewnością w głosie:
– Wiemy, że ty widzisz w ciemnościach. Czy oni także widzą?
– Oczywiście. Dlatego musimy się na ich terytorium poruszać tak ostrożnie.
Kiedy wracali do reszty grupy, w głowie Villemanna kłębiły się najrozmaitsze myśli. Jeśli ta istota, która napadła na Daniellle, oraz Strażnicy wykształcili zdolność widzenia w ciemnościach, to nie wróży to nic dobrego dla przyszłości przybyłych tutaj ludzi. Czy będą żyć w wiecznym mroku? Nie, chyba nie, przecież zdarzało się od czasu do czasu, że widzieli coś jakby światło brzasku, a poza tym znajdują się przez cały czas na świeżym powietrzu.
Jeśli jednak ta istota zaatakowała Daniellle ze względu na jej połyskliwą sukienkę… co by to mogło oznaczać? Że jest prymitywna? Że lubi błyskotki i że być może ani ona, ani jej pobratymcy nie są niebezpieczni. Czy w ogóle ktoś atakujący znienacka może okazać się niegroźny? Chyba nie zawsze.
Znowu potykając się i zataczając ruszyli w drogę. Bardziej teraz przestraszeni niż poprzednio. Ludzie szli bliżej siebie i podskakiwali przy najlżejszym szeleście.
Nic nie wskazywało na to, że inne tubylcze istoty wiedziały o ataku na Danielle. Tamten musiał być sam. W dalszym ciągu jednak docierały do nich dźwięki, jakby wydawane przez wiele innych stworzeń nie całkiem w pobliżu, ale i też nie bardzo daleko.
I wtedy stało się to, co stać się nie powinno, ale z czym jednak powinni byli się liczyć. Fionella, owa młoda dziewczyna, która zakochała się w Strażniku Góry, podbiegła do Theresy, do której miała największe zaufanie.
– Wasza wysokość, co ja mam robić, ja muszę!
Theresa zdławiła ciężkie westchnienie. Bardzo dobrze rozumiała dziewczynę, zwierzyły się sobie kiedyś nawzajem, że obie mają problemy z pęcherzem.
– Nie wiem, Fionello – rzekła Theresa przyjaźnie, ale zmartwionym głosem. – Czy nie mogłabyś zaczekać?
– Czekałam już zbyt długo.
Theresa wiedziała, że to tylko nerwy, ale również „tylko nerwy” mogą być okropnie męczące i strasznie działać na wyobraźnię.
– Porozmawiam ze Strażnikiem – obiecała.
– Och, nie, ja nie mogę…
Theresa już podeszła do Strażnika, który okazał zrozumienie. Nakazał wszystkim przystanąć i zadbał, by Fionella (i Greta, i Jonas, i jeszcze kilkoro innych) pod dyskretną opieką mogła na chwilę opuścić ścieżkę.
Kiedy czekali, Villemann, Leonard i Danielle z wielką troską nasłuchiwali dźwięków wydawanych przez niewidzialne obce istoty gdzieś daleko w ciemnościach. Gdy ustał szelest stóp, słychać je było wyraźniej. Docierały do nich nie tylko dziwne mamrotania w pobliżu, ale od czasu do czasu również gorączkowe dyskusje, prowadzone chyba przez liczne grupy w głębi nieznanego lasu, i niekiedy jakieś przeciągłe i bardzo nieprzyjemne głosy. Żałosne, udręczone wołania kogoś, kto latami cierpiał, nie otrzymując znikąd pomocy. W każdym razie trójka przyjaciół tak sobie to tłumaczyła. Tyle tylko że owe krzyki nadchodziły z bardzo daleka i właściwie mogły oznaczać wszystko.
Liczna grupa wędrowców ponownie ruszyła w drogę. Strażnik obiecał, że teraz to już na pewno niedaleko, i sprawiał wrażenie, że nie usłyszał złośliwego szeptu Taran: „To samo mówiłeś pół godziny temu”. Tym razem jednak powiedział prawdę. Wkrótce znaleźli się wśród wysokich skał, a przejście stawało się coraz węższe. Strażnik wszedł na wysoki występ skalny, wszyscy inni wspinali się za nim i z wielkim trudem trzymali się skalnych ścian. Strażnik znowu zeskoczył na dół, przeciskał się pomiędzy skalnymi blokami, pomagał zejść innym… I w końcu szepnął:
– No, to najgorsze mamy za sobą.
Strażnicy wspólnymi siłami odsunęli wielki głaz. W chwilę później wędrowcy stali w kompletnych ciemnościach w jakimś przestronnym pomieszczeniu. Strażnik poprosił, by usiedli wygodnie pod ścianami.