Oczy Villemanna zrobiły się wielkie jak spodki.
– Co to jest? – zapytał.
– My to nazywamy powietrzną gondolą – odparł Strażnik Słońca wyraźnie ubawiony ich reakcją. – Mamy również zwyczajne gondole, które pływają po wodzie, poza tym mamy jeszcze pojazdy posuwające się po ziemi, te jednak wykorzystujemy bardzo rzadko. Niszczą one bowiem wiele roślinności i zostawiają po sobie głębokie ślady. Najlepsze są pojazdy latające.
– Czy to właśnie jest jeden z nich? – upewniała się Taran, podczas gdy pojazd zataczał łuk wokół domu jej i Uriela. Również od tej strony domostwo prezentowało się wspaniale.
– Ten powóz należy do nisko latających. Mamy jeszcze inne, które wznoszą się znacznie wyżej i latają dużo szybciej.
– Szybciej? – jęknęła Mariatta, trzymająca się kurczowo oparcia. – Mnie się wydaje, że to już wystarczy.
Dwójka jej dzieci pokrzykiwała radośnie, kiedy przepływali nad ich ogrodem i placem zabaw, który zdążyły odwiedzić przed południem.
Gondola przeleciała nad domami na stoku i teraz znajdowała się nad centrum osady. Ludzie w pięknych ubraniach machali do nich radośnie. Oni odpowiadali tym samym. Niektórzy z podróżnych w dalszym ciągu nie mogli pozbyć się lęku, inni zaczynali się uspokajać.
– Wspaniale – wzdychała Taran, która zdążyła już zaakceptować i szybkość pojazdu, i komfort podróży. – A jak sympatycznie wyglądają tutejsi mieszkańcy!
– Jedna rzecz jest istotnie bardzo miła – rzekła Mariatta w zamyśleniu. – Ci ludzie, których widzieliśmy, nie są specjalnie urodziwi, owszem, zdarzają się i tacy, przeważnie jednak są dość pospolici.
Villemann skinął głową.
– Znajdują się tu reprezentanci wszystkich ras: biali, żółci, czerwoni i czarni.
– Trafna obserwacja – przyznał Strażnik Słońca. – Nie przeprowadzamy żadnej selekcji.
– Co to znaczy? – szepnęła mała Greta.
– To znaczy, że nikogo się nie wybiera. Nie wybiera się na przykład najładniejszych i nie wyrzuca tych mniej udanych – wyjaśnił Villemann.
– Więc ja mogę tu zostać?
Nieśmiałe pytanie dziewczynki wzruszyło go.
– Ależ oczywiście, zwłaszcza tacy jak ty, Greto, mogą tu przebywać. Ludzie o dobrych sercach.
Strażnik Słońca przysłuchiwał się ich rozmowie z lekkim uśmiechem. Kiwał małej przyjaźnie głową. Ona uspokoiła się i mocno trzymała braciszka Jonasa za rękę.
– Jonasa również gospodarze zaprosili – zapewnił ją Villemann. – Zresztą zaprosili nas wszystkich.
Dziewczynka westchnęła z drżeniem, a na jej wargach ukazał się pełen szczęścia uśmiech.
W drugiej gondoli powietrznej widzieli Tiril, Erlinga i Theresę. Wszyscy troje sprawiali wrażenie, że otrząsnęli się już ze zdumienia. Teraz siedzieli spokojnie i pokazywali sobie nawzajem różne ciekawe rzeczy w dole. Nero, wyprostowany, z wytrzeszczonymi oczyma, nie odstępował ani na krok Tiril. Taran była przekonana, że wbił mocno pazury w podłogę gondoli.
– Spójrzcie, główna ulica – pokazywał Uriel. – Znajdują się tam wszelkie sklepy, jakie tylko można sobie wyobrazić. O! Tam sprzedają gotowe ubrania, a tam artykuły spożywcze. Dalej widzę aptekę…
– Apteka to by było coś dla ojca i Dolga. Musimy im o tym jutro opowiedzieć – wtrąciła Taran.
– Cukiernia – zawołał Villemann przejęty. – Wiecie co? Myślę, że osiedlę się w tym kraju.
– I dopiero teraz wpadłeś na ten pomysł? – chichotała Taran zaczepnie.
Spotykali inne pojazdy z pasażerami. Woźnice pozdrawiali się nawzajem. Nowo przybyli przyglądali się wszystkiemu coraz spokojniej. Podejrzliwość powoli ich opuszczała.
– Zdaje mi się, że nie powinniśmy ich nazywać woźnicami – rzekła Taran. – Jak wy o nich mówicie?
– Kierowcy – odparł Strażnik Słońca. – To są kierowcy gondoli.
– Aha, to rzeczywiście lepiej brzmi. Woźnica kojarzy się właściwie z koniem, prawda?
Villemann chciał zapytać, czy mają też konie, ale akurat znaleźli się poza granicami osady i zainteresowały go inne rzeczy. Kierowca przyśpieszył, włosy pasażerów powiewały teraz na wietrze, a oni dyskretnie chwycili się mocniej oparć. Wciąż rozglądali się za zbłąkanym cielęciem.
Lecieli ponad urodzajnymi polami z żółtozłocistym zbożem, nad wspaniałymi, pokrytymi kwieciem wzgórzami i nad liściastymi zagajnikami. W oddali na wysokich zboczach widzieli Srebrzysty Las. A ponieważ nauczyli się już rozróżniać kierunki świata, wiedzieli, że leży na wschodzie.
Tam gdzie ciemności?
Pewnie dlatego kierowcy nie jechali w tamtą stronę, ale we wprost przeciwną. Taran przeniknął dreszcz. Dlaczego te ciemności ją tak przerażają?
– Czy nie moglibyśmy zajechać na Zachodnie Łąki? – Zapytał Uriel. – Do Rafaela i pozostałych.
– Później. Najpierw obejrzymy sobie stolicę.
– Czy mamy na to czas? – zaniepokoiła się Taran. – W stolicy raczej nie znajdziemy cielęcia.
– Masz rację, Taran, przyjaciółko zwierząt. Miasto może poczekać.
Kierowca gondoli zatoczył łuk nad bajecznie piękną doliną i ciemnymi lasami na otaczających ją wzgórzach.
– Tutaj osiedlili się wasi przyjaciele elfy i inne istoty natury – wyjaśnił Strażnik Słońca. – Spotkali tu wielu pobratymców z dawnych czasów.
– To znakomicie – ucieszyła się Taran. – A Madragowie?
– Ach, oni – uśmiechnął się Strażnik Słońca. – Nigdy jeszcze nie widziałem równie szczęśliwych i radosnych istot. Oni mieszkają dalej na południe. Razem ze swoimi krewniakami i przedstawicielami innych ras, na Ziemi już wymarłych. Madragowie nareszcie odnaleźli dom.
Na Ziemi! Villemann otworzył usta, by zapytać, gdzie się właściwie znajdują, ale Strażnik Słońca dał mu nieznaczny znak ręką.
– Wkrótce – uspokoił go.
Czy oni również czytają w myślach? zastanawiał się Villemann lekko spłoszony. Uznał jednak, że bardzo łatwo było się domyślić, o co chciał zapytać.
Krajobraz pod nimi był teraz bardziej zróżnicowany, nie mieli jednak dobrego widoku, gondola bowiem sunęła bardzo nisko nad ziemią.
Uriel, który z pewnością wiedział o świecie więcej niż inni, marszczył brwi. Tutaj nie ma żadnego horyzontu, myślał zdumiony. Znajdujemy się stosunkowo wysoko nad powierzchnią ziemi, a linia horyzontu nie znika tak, jak to się dzieje na pełnym morzu, a nawet przeciwnie, wznosi się coraz wyżej i wyżej, łukowato wygięta.
Niepojęte!
Spojrzał w niebo. Nigdzie żadnych chmur, tylko ten ciepły złocisty blask jak przy pięknym zachodzie słońca w pogodny dzień. Jednak ów blask trwa tutaj i we dnie, i w nocy. Dziś rano Uriel obudził się, kiedy Taran jeszcze spała, i widział, jak okna w kopulastym suficie się otwierają wolno i bezgłośnie. Kiedy kopuła była szczelnie zamknięta, pokój tonął w ciemnościach.
A zatem na dworze wciąż jest jasno?
Będzie to musiał sprawdzić dzisiejszej nocy.
Przelatywali nad kwiatami, jakich nigdy przedtem nie widzieli, nad niewielkimi leśnymi jeziorkami, zabarwionymi na złoto tak jak niebo w górze, mijali niewielkie wioski i grupy domów zbudowane w jakimś starszym chyba stylu niż ich własna osada. Tutaj dachy były czerwone, a domy białe, świetne połączenie kolorów na tle szmaragdowozielonej trawy.
Nigdzie jednak ani widu samotnego cielęcia. Im bliżej dużej osady niezadowolonych, tym częściej spotykali gromadki pasącego się bydła. Krowy chodziły przeważnie spokojne i szczypały trawę. Tylko jedna ryczała żałośnie i rozglądała się nieustannie wokół. Ludziom zrobiło jej się żal. Rozumieli, co musi czuć.
Taran westchnęła.
– Teraz powinniśmy mieć tutaj Móriego albo Dolga. Oni by znaleźli zagubione cielę w jednej chwili. Po prostu pomyśleliby o tym i już.