– No, no – roześmiał się Villemann. – Aż tacy zdolni to oni nie są.
– No może nie, ale czuję się bez nich jakoś niepewnie. My wszyscy jesteśmy tacy beznadziejnie zwyczajni.
– Naprawdę? – zapytał Uriel przeciągle.
– Co masz na myśli? Żadne z nas nie potrafi przecież odnajdywać zagubionych przedmiotów.
Uriel zwrócił głowę ku dziewczynie, która siedziała obok Villemanna.
– Mamy przecież Mariattę – oznajmił spokojnie.
Młoda Finka, wnuczka prawdziwych szamanów z fińskich lasów, patrzyła na niego przestraszona.
9
Strażnik Słońca przyglądał się Mariatcie z zainteresowaniem. Dziewczyna rumieniła się i, zakłopotana, próbowała protestować. Ależ ona niczego takiego nie potrafi. Może zechciałaby przynajmniej spróbować, przekonywali ją. Nie, nie, ja przecież nigdy… No, może zresztą kiedyś, jeszcze jako dziecko znalazłam papiery, które mama schowała nie wiadomo gdzie. Znalazłaś je? Tak… Nie… Owszem, rzeczywiście znalazłam, ale nie wiem, czy to był przypadek, czy… coś innego. Spróbuj, Mariatto. Do chóru proszących dołączały się coraz to nowe głosy. Spróbuj, Mariatto. Tu chodzi przecież o bezradne cielątko. Czas nagli.
Strażnik Słońca dał znak kierowcy gondoli, by się zatrzymał. Zobaczyli, że również druga gondola natychmiast zwolniła. Obie wylądowały na trawie w pobliżu osady niezadowolonych i pasażerowie wysiedli. Na polecenie Strażnika Słońca wszyscy znaleźli sobie jakieś miejsca do siedzenia. Nero wyglądał na bardzo uradowanego.
Taran spojrzała ukradkiem na przewodników. Tylko Strażnik Słońca należał do Obcych. Pozostali trzej wyglądali na Lemurów. Można to było poznać po ich wielkich, czarnych niczym węgiel oczach bez białek, po pięknych rysach twarzy, co czyniło ich tak podobnych do Dolga, i po wysokich, zgrabnych sylwetkach.
Obcy, Strażnik Słońca, był jeszcze wyższy. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka wyglądał dokładnie tak jak ludzie, to różnił się od nich pod wieloma względami. Te jego oczy, które promieniały łagodnością, bezgraniczną miłością i zrozumieniem, te jego lśniące włosy, układające się niczym hełm wokół pięknej głowy, a zwłaszcza te dziwne, graniaste palce. W jego ruchach wyczuwało się godność, a głos brzmiał delikatnie.
Wszyscy natychmiast podporządkowywali się Obcemu, mimo że przecież nie wiedzieli, ani kim jest, ani skąd przyszedł.
Podczas gdy niezwykli przewodnicy grupy nad czymś z ożywieniem dyskutowali, trzy kobiety o imionach zaczynających się na T: Theresa, jej córka Tiril i wnuczka Taran, przyglądały się ładnej osadzie rozłożonej na zboczach.
– Dobrze wiedzieć, że to miejsce istnieje – powiedziała Theresa. – I że można tutaj zamieszkać, gdyby te wspaniałe nowości wydały nam się zbyt przytłaczające.
– Tak – zgodziła się Tiril. – Myślałam o tym samym. Sądzę, że nigdy nie zdołam się przyzwyczaić do mojego niezwykle pięknego i komfortowego domu. Wszystko w nim jest takie obce.
– My z Urielem też o tym rozmawialiśmy – rzekła Taran. – Oczywiście jest w naszym mieszkaniu mnóstwo niepojętych drobiazgów, którymi można się cieszyć, całość jednak sprawia jakieś zimne i nieprzyjemne wrażenie.
– Właśnie! – wykrzyknęła Theresa. – Te rzeczy są takie bezosobowe.
Mariatta chciała na chwilę zostać sama. Była przekonana, że próba się nie powiedzie, jeśli jednak miała ją podjąć, musiała się skoncentrować w spokoju.
Wszyscy to, oczywiście, znakomicie zrozumieli. Wycofali się i usiedli na trawie z dala od niej. Villemann chętnie by jej towarzyszył. Wiedział jednak, że bardziej będzie przeszkadzał niż pomoże.
Zamyślony zerwał jakiś piękny kwiatek. Unosił w górę płatki i przyglądał się temu niezwykłemu, szalenie kolorowemu dziełu natury.
Gdzie my jesteśmy? pomyślał po raz już chyba tysiączny.
Mariatta siedziała bez ruchu. Nigdy mi się to nie uda, myślała. Czego oni ode mnie żądają? Co innego znać się na starych fińskich czarach, a co innego znaleźć zagubione zwierzątko. Może powinnam spróbować telepatii? Nie, bo jeśli cielę nie żyje, to telepatia nie pomoże, a ja będę myślała, że w ogóle nic nie potrafię.
Tak sądzę.
Wiele razy odetchnęła głęboko i próbowała zapomnieć o tym, co ją otacza. Trudne do wykonania przedsięwzięcie, ponieważ wszystko wokół było takie nowe i egzotyczne.
Podciągnęła w górę kolana, objęła je ramionami i oparła na nich głowę. Siedziała tak, skulona, i próbowała się koncentrować.
Czuła, że jest bardzo zmęczona, nagle jednak uświadomiła sobie, że chyba coś jej się uda. Bardzo tego chciała. Nie ze względu na prestiż, chociaż może i to trochę też, ale przede wszystkim ze względu na małe, samotne zwierzątko.
Cielę żyje. Niejasne początkowo wrażenie stawało się coraz wyraźniejsze i Mariatta zdawała sobie sprawę, że jest na właściwej drodze. Odnajdowała żywą istotę. Wyczuwała jej… Jak by to nazwać? Wibracje? Tak, to chyba najwłaściwsze określenie.
Zachęcona sukcesem, posuwała się dalej. Szło to wolno, ale…
Ciemność. Lęk. Głód.
Brud i odpady. Ból w boku. Samotność… przerażenie.
Poczucie smutku i nieszczęścia. Gdzie jest mama?
Mariatta zdwoiła koncentrację. Teraz najważniejsze jest otoczenie…
Nie mogła się w żaden sposób zorientować, gdzie zwierzę teraz przebywa. Czy to jakaś rozpadlina w skale? Nie… Sufit. Ciasnota. I te wszystkie śmieci. Co to może być? I ciemność?
Nagle zobaczyła samo zwierzątko. Uniosła w górę rozjaśnioną twarz. Tak. Udało się.
Siedzący wraz z innymi na trawie Villemann kontynuował swoje rozważania na temat sytuacji, w jakiej się znaleźli.
Domyślał się, że jest na właściwym tropie. Nie był jednak w stanie ogarnąć całości.
Spojrzał w górę na wciąż złociste niebo.
– Czy wy tu nigdy nie macie deszczu?
– Oczywiście – odparł Ram. – Jeśli jest potrzebny, to go uwalniamy w nocy.
„Uwalniamy go”? Villemann nie miał odwagi pytać o więcej. To wszystko było zbyt dziwne.
Taran zastanawiała się nad innymi sprawami.
– To duże miasto, które mijaliśmy jakiś czas temu, to stolica, prawda? – zapytała Strażnika. – Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Duże miasto i takie piękne, z wieloma wieżyczkami jak u minaretów, nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieliśmy.
– Słusznie, to rzeczywiście nasza stolica. Przeważnie mieszkają z niej Lemurowie. Dzisiaj już się tam nie wybierzemy, bo na zwiedzanie miasta potrzeba co najmniej dnia. A, jak sama powiedziałaś, musimy najpierw odnaleźć cielę.
– Oczywiście, to jasne – zgodziła się Taran. – Ale w samym środku miasta wznosi się nieprawdopodobnie wysoka wieża. Pojęcia nie mam, do czego mogłaby służyć.
– Ja też nie – przyznał Uriel.
– I gdzie ona się właściwie kończy? – pytała dalej Taran podejrzliwie. – Nie widzieliśmy jej iglicy.
Strażnik Słońca wciągał powietrze. Długo i głęboko.
– Wkrótce nadejdzie czas i dowiecie się całej prawdy o tym, dokąd przybyliście. Przyjmowaliśmy tutaj już wielu ludzi i większość z nich dostawała ataków histerii, ponieważ nie rozumieli, gdzie są. Muszę wam powiedzieć komplement. Wy odbieracie to wszystko z niezwykłym spokojem.
Villemann uśmiechnął się radośnie. Uwielbiał pochwały.
Strażnik Słońca mówił dalej:
– Jesteście już sami blisko odkrycia prawdy. Nie potrwa długo i sformułujecie właściwe wnioski. Posługujecie się zresztą tym wyjątkowym wynalazkiem od Madragów. Owymi aparacikami, które sprawiają, że człowiek rozumie wszystkie języki i może rozmawiać z każdym, jeśli tylko obie strony posiadają urządzenie. To naprawdę cudowny wynalazek. I cieszymy się, że superinteligentni Madragowie są z nami, to naprawdę wielka pomoc.