W powietrzu coś się mieniło, jakieś refleksy. W dole, bliżej lasu, zdawały się bardziej intensywne, sprawiały wrażenie połyskliwego muru lub ściany, jeśli można się tak wyrazić o czymś mieniącym się i przezroczystym. Im bliżej ziemi, tym ów dziwny twór zdawał się być gęstszy.
Strażnik Słońca wyjaśnił:
– Byliśmy zmuszeni wzmocnić mur, ponieważ w dawnych czasach często zdarzały się próby sforsowania go.
Villemann uniósł wzrok. Dostrzegał owo ledwo widoczne ogrodzenie bardzo daleko, aż do miejsca, w którym rozpływało się w złocistym świetle.
– Czy tutaj nie ma żadnych chmur? – zapytał nagle.
– Oczywiście. Skoro mamy rzeki i jeziora, to chmury są czymś naturalnym. Przesuwamy je jednak przy pomocy specjalnych turbin do miejsca, gdzie możemy mieć z nich pożytek.
„Jak to?”, chciał zapytać Villemann, lecz jego mózg nie był w stanie przyjąć już więcej nowych wiadomości. Skinął więc tylko głową.
Taran, wciąż zajęta kwestią ciemności poza murem, usiłowała przeniknąć go wzrokiem.
– Po tamtej stronie panuje półmrok – stwierdziła wreszcie. – Wygląda na to, że rzeczywiście udało wam się zamkną światło pod kopułą, mimo że mur jest przezroczysty.
– Tak jest – potwierdził Strażnik Słońca, ów bardzo wysoki, przystojny mężczyzna z dziwnej, całkowicie im obcej rasy. – Mur jest tylko z pozoru przezroczysty. Światło się przez niego nie przedostaje, a jeśli już, to w bardzo niewielkim stopniu. Musimy je oszczędzać dla siebie. Tak, Taran, ja wiem, o czym ty myślisz. Wszystko, co mówię, brzmi bardzo nieprzyjemnie, ale uwierz mi, to było jedyne rozwiązanie. Oni zaś, tamci, którzy mieszkają po drugiej stronie, mają ogniska i pochodnie, mogą sobie nimi świecić.
Taran nie skomentowała jego słów.
– Tam na zewnątrz znajduje się jakieś rozległe zbocze, prawda? I coś bardzo ponurego w tle.
– Tak. Najpierw, tuż za murem, rozciąga się równina, porośnięta srebrzystymi drzewami, takimi jak te tutaj. Rosły one zarówno po wewnętrznej, jak i po zewnętrznej stronie, kiedy nasi przodkowie wznosili mur. Więcej po zewnętrznej. My zatrzymaliśmy tylko ten mały lasek tutaj na prawo. Dalej wznosi się owo, jak mówisz, zbocze. Ciągnie się ono aż do rozległego płaskowyżu. Zresztą niezbyt wysokiego. Wszędzie tam jest sporo wystających skal i niewielkich płaskich wzniesień, a… dalej, jeśli spojrzycie w lewo, widać łańcuch bardzo wysokich i stromych gór z czerwonawego kamienia. Widzicie to?
– Niewyraźnie – odparł Villemann. – Sprawiają wrażenie potwornie stromych.
– Tak, w istocie zamykają one ogromną część świata w głębi Ziemi. Oprócz tego, zarówno na prawo, jak i na lewo, a także na wprost przed nami znajdują się czarne góry.
– Oj, to ciemne, co widać w oddali, to są góry? – zapytała Taran.
– Owszem, ale nikt, pod żadnym pozorem, nie powinien się tam wyprawiać.
Nie byliby rodziną czarnoksiężnika, gdyby na to ostrzeżenie nie wykrzyknęli natychmiast zgodnym chórem:
– Dlaczego?
Strażnik Słońca uśmiechnął się z wyższością i odwrócił się do nich plecami.
– Te góry mają bardzo złą opinię. Zresztą to nieważne bo wy i tak nie będziecie mogli opuścić Królestwa Światła. Nie zdołacie wyjść na zewnątrz, a poza tym co byście tam robili? Chodźcie, wracamy do domu.
W drodze do powietrznych gondoli, gdy większość szła w milczeniu, Tiril zapytała nagle:
– A te święte kamienie, które Dolg miał ze sobą… Co się z nimi stało?
Strażnik przystanął i popatrzył na nią z pełnym życzliwości uśmiechem.
– One zostaną umieszczone w wielkiej świątyni w stolicy. Trzeba jednak zaczekać, aż Dolg i Móri dołączą do nas. To przecież oni przynieśli kamienie.
– Tak – rzekła Tiril z rozjaśnioną twarzą. – Oni przybędą tu jutro, prawda?
Chwila ciszy. Jakby Strażnik się wahał.
– Oczywiście, przybędą jutro – potwierdził z udaną swobodą.
Reszta podróżnych dogoniła ich. Dzieci już zdążyły ulokować się w gondolach. Uriel spytał zaciekawiony:
– Byliśmy już na wschodzie i na zachodzie, na południu i w centrum kraju. A jak wygląda północ?
– Tam się nie wybieramy.
I znowu owo zwykłe, zadawane chórem pytanie:
– Dlaczego?
Strażnik Słońca zwlekał z odpowiedzią.
– Zaczekaj, nie musisz jeszcze nic mówić – odezwała się Taran. – To jest wasze terytorium, prawda? Ziemia Obcych.
Strażnik Słońca westchnął i uśmiechnął się niepewnie.
– Właściwie to nie wiem, czy dobrze się czuję z takimi dociekliwymi ludźmi jaki wy. Czy nie mamy prawa zachować żadnej tajemnicy? Oczywiście, Taran, masz rację. Nasza część kraju znajduje się na północy i to jest strefa zamknięta. Nigdy nie próbujcie się tam dostać!
Taran spoważniała.
– Nie będziemy. Obiecujemy, że powstrzymamy swoją ciekawość, przynajmniej na razie.
Reszta bąkała coś na znak, że myśli podobnie.
– Tak, wierzę wam – rzekł Strażnik Słońca z uśmiechem. – Ale czas wracać do domu. Dzień minął. Czy nie jesteście głodni?
– Jesteśmy. To był bardzo długi dzień! – zawołała Mariatta.
– Dłuższy niż sądzisz – stwierdził Strażnik patrząc na nią z powagą. – Czy pamiętacie, jak powiedziałem, że teraz przekroczyliście granicę czasu?
– Pamiętamy – potwierdził Uriel.
– To nie było całkiem ścisłe wyrażenie, to…
– Zaczekaj, ja wiem – wtrącił Villemann pośpiesznie. – Ziemia obraca się wokół własnej osi w ciągu doby, to pamiętamy. Wszystko zależy od szybkości obrotów Ziemi. Ale tutaj, w jej wnętrzu, obroty są znacznie krótsze. Tutaj doba musi mijać szybciej, prawda?
– Można tak powiedzieć. Z tym jednym zastrzeżeniem, że my, których wy nazywacie Obcymi, posiadamy możliwość manipulowania czasem według własnej woli. Wkrótce będziecie mogli się o tym przekonać. Nie wydobyliśmy się całkiem spod władzy czasu… Zrobiliśmy jednak coś innego.
– Co takiego? – rozległo się chóralne pytanie.
Strażnik spoglądał na nich w zamyśleniu. Ożywione twarze Villemanna, Taran i Uriela. Tiril i Mariatta były raczej przestraszone. Erling i Theresa zatroskani. Dzieci i pies nie rozumiały niczego.
– Chciałem powiedzieć, że sądzę, iż otrzymaliście dzisiaj tyle informacji, ile byliście w stanie sobie przyswoić. Nie chcemy was zasypać nowymi wiadomościami i nowymi przeżyciami. Czas nie ma znaczenia, ale to wytłumaczymy wam kiedy indziej.
Przystali na takie rozstrzygnięcie, choć najmłodsi w grupie trochę marudzili.
W drodze powrotnej do osady rozglądali się wokół szczęśliwi, że znaleźli się w takim cudownym świecie, głęboko poruszeni tym wszystkim, co przeżyli, i wciąż jeszcze nie czuli się tutaj zadomowieni. Strażnik Słońca przyglądał im się ukradkiem.
Miał nadzieję, że Móri i Dolg zdołali ujść cało ze starcia z rycerzami. Wierzył, że jakimś sposobem uda im się przedostać do Królestwa Światła. Nie da się utrzymywać Tiril w nieświadomości przez całą wieczność. Ona zresztą prawdopodobnie nie zniosłaby takiego ciosu jak świadomość, że już nigdy nie zobaczy męża i syna.
Tiril pod względem psychicznym była najsłabsza ze wszystkich. Dojrzała, odpowiedzialna, opiekuńcza, nie miała jednak siły na walkę z przeciwieństwami, których w życiu musiała pokonać tak wiele. Za bardzo się niepokoiła o swoich ukochanych. Teraz mogłaby nareszcie żyć w spokoju, wolna od wszelkich trosk, ale cóż, kiedy znowu Móriego i Dolga musiała spotkać ta fatalna przygoda.
A oni dwaj byli jej najbliżsi. Ukochany mąż, czarnoksiężnik, i ich syn, który przyczynił im tyle bólu.