Taran i Villemannowi nic nie groziło. Oni zresztą zawsze niczym koty spadali na cztery łapy.
Taran… no cóż… Od czasu do czasu odnosiło się wrażenie, że Taran wie.
Nie, to niemożliwe, przecież nie mogła wiedzieć, w głębi duszy jednak żywiła podejrzenie, że w tym nowym świecie jest coś jeszcze…
Taran była osobą bardzo inteligentną, chociaż nie przyniosła ze sobą na świat żadnych ponadnaturalnych zdolności.
Miała teraz swego Uriela i pragnęła żyć z nim w spokoju. Villemann także tego pragnął, choć przecież miał opinię szalonego i żądnego przygód. I on, i jego siostra dawali sobie radę w różnych sytuacjach.
Natomiast Dolg…
Wybrany przez Cienia i duchy. Wykorzystany przez nich do załatwienia ich trudnych spraw, z których najważniejszą było odnalezienie trzech świętych kamieni. Skazany przez nich na samotność i w ostatniej chwili przez nich zdradzony.
On i jego ojciec, czarnoksiężnik, będą musieli znaleźć drogę do innych Wrót, ale w jaki sposób?
Czas zaczynał naglić.
Jedna z tajemnic, których Strażnik Słońca nie chciał przekazywać swoim podopiecznym, zwłaszcza Tiril, to to, że podczas gdy tutaj od ich przybycia minęły zaledwie dwie doby, to na powierzchni Ziemi upłynęło ich już dwanaście.
11
Podczas wesołej ceremonii Nero i Mariatta zostali mianowani wysoko postawionymi osobami, niemal bohaterami, i później już zawsze musieli pomagać w rozwiązywaniu na pierwszy rzut oka niemożliwych do rozstrzygnięcia problemów.
Po trzech miesiącach wszyscy byli zadomowieni w nowym świecie i czuli się tak, jakby nigdy nie mieszkali gdzie indziej.
Tymczasem na Ziemi upłynęły całe trzy lata. Oni jednak nie mieli o tym pojęcia. Królestwie Światła wszystko było nieopisanie proste i łatwe, a ludzie życzliwi. Rodzina czarnoksiężnika urządziła puste pokoje w swoich domach, poznała sąsiadów, z wieloma z nich się zaprzyjaźniła. Wielokrotnie odwiedzała Zachodnie Łąki i dość dobrze poznała kraj, a wszystko to dostarczało jej członkom wyłącznie radości.
Tiril żyła w nieustannym oczekiwaniu, że Móri wróci jutro, a razem z nim Dolg. Reszta jej bliskich również w to wierzyła. Każdego ranka zapominali, że wczoraj mówiono dokładnie to samo. Ci, których brakowało, mieli przyjść „jutro”.
Po wielu „ale” i „jeśli” Theresa i Erling przeprowadzili się w końcu do Zachodnich Łąk, ponieważ chcieli być jak najbliżej swoich przybranych dzieci, dużo przecież młodszych od Tiril. Również wnuki, Taran i Villemann, byli dorośli i zupełnie samodzielni. Przy nich babcia i dziadek czuli, że to raczej oni sami potrzebują wsparcia.
Pewnego dnia Theresa stała przed lustrem w hallu i przyglądała się sobie uważnie.
– Erlingu, wczoraj powiedziałeś coś bardzo sympatycznego… że wyglądam dużo młodziej niż dawniej.
Erling podszedł blisko, położył dłonie na ramionach żony i patrzył na jej odbicie w lustrze.
– Rzeczywiście – uśmiechnął się ciepło. – A ty powiedziałaś to samo o mnie.
– No właśnie, Erlingu. Przyjrzyj się nam, ale uważnie.
Oboje w milczeniu oglądali swoje odbicia.
Erling głęboko wciągnął powietrze.
– Thereso, masz rację. Jesteśmy młodsi. Nie za bardzo, ale jednak zupełnie wyraźnie.
Theresa podjęła decyzję. Chwyciła swój cienki lniany żakiet i pociągnęła męża za sobą.
– Chodź, zapytamy naszych sąsiadów.
Sąsiedzi, para mniej więcej trzydziestopięcioletnia, siedzieli właśnie na werandzie i jedli drugie śniadanie. W tej zawsze pięknej, ciepłej tutejszej pogodzie nigdy nie trzeba było się osłaniać od słońca. Światło było zawsze przyjemne dla oczu.
Theresa i Erling opowiedzieli im o swoich obserwacjach.
Reakcja była zaskakująca.
W Królestwie Światła wiek ludzi jest niemal nieograniczony, dowiedzieli się goście. Ale byłoby przecież bez sensu spędzać długie lata w podeszłym wieku, być może w chorobach i słabości. I właśnie dlatego nigdzie nie widać starych ludzi. Dzieci owszem, dzieci rodzi się sporo, ale proces starzenia, czy może raczej dojrzewania, zatrzymuje się około trzydziestego, trzydziestego piątego roku życia. Później, w miarę upływu lat, człowiek staje się mądrzejszy, bardziej doświadczony, ale wciąż zachowuje swój młodzieńczy wygląd.
– A wy?
Wtedy sąsiadka uśmiechnęła się szeroko.
– My też byliśmy starszymi ludźmi, kiedyśmy tu przybyli. I tak samo się dziwiliśmy, kiedy nam się wydawało, że stajemy się młodsi… Dokonywało się to powoli, bardzo powoli, aż doszliśmy do wieku, w którym jesteśmy teraz.
Theresa rozważała w milczeniu te tak istotne informacje. Potem uśmiechnęła się radośnie.
– A więc żadnego sadełka w talii? Żadnych obwisłych mięśni? Żadnych siwych włosów, które wypadają, żeby je nie wiem jak pielęgnować? Żadnych problemów z wchodzeniem pod górę ani z wkładaniem pończoch, żadnego biegania na stronę po parę razy dziennie, żadnego irytującego zapominania ani zmęczenia, kiedy człowiek sobie tego nie życzy…
– Żadnych dokuczliwych chorób ani paskudnych starczych plam, żadnych zmarszczek – kontynuował jej wywody Erling. – Ani wsłuchiwania się w alarmujące sygnały z własnego wnętrza. Czy to może być prawda?
Sąsiedzi z ożywieniem kiwali głowami.
Theresa i Erling popatrzyli na siebie, a potem padli sobie w objęcia.
– Musimy o tym opowiedzieć Heinrichowi Reussowi – rzekł Erling. – Nie widzieliśmy go od paru tygodni, ciekawe, czy i on też się zmienił. A skoro już o tym mowa, to chcielibyśmy dowiedzieć się o was czegoś więcej – zwrócił się do sąsiadów. – Skąd wy właściwie przybyliście? Owszem, po języku poznaję, że jesteście z pochodzenia Włochami, ale jak to się stało, iż znaleźliście się tutaj?
Mężczyzna zaczął opowiadać:
– Wraz z pięcioosobową grupą prowadziliśmy badania jaskiń. Działo się to w czasach, kiedy na Ziemi był rok tysiąc siedemset piąty. Kiedyś postanowiliśmy wybrać się do legendarnych kopalń króla Salomona, w których miały się jakoby znajdować nieprawdopodobne skarby. Po wielu nieprzyjemnych przeżyciach, zwłaszcza po trudnej ucieczce przed wojownikami Watusi, dotarliśmy w końcu do głębokiego podziemnego korytarza. Żadnych skarbów nie znaleźliśmy, natomiast zgubiliśmy drogę. Błąkaliśmy się długo po podziemnych sztolniach i wreszcie doszliśmy do wniosku, że będziemy musieli tam umrzeć. I wtedy przytrafiło się coś bardzo dziwnego. Kiedy już zrezygnowaliśmy z walki i przygotowywaliśmy się na śmierć, ponieważ korytarze schodziły wciąż głębiej i głębiej, poza tym skończyły się wszystkie zapasy, a latarnie pogasły, nagłe zjawiły się przed nami jakieś wysokie istoty trzymające w rękach promieniste słońce. One to sprawiły, że straciliśmy świadomość i ocknęliśmy się już tutaj. O lepsze przebudzenie człowiek nie mógłbyby się nawet modlić.
Rozmawiali ze sobą jeszcze długo z wielkim ożywieniem o tych wszystkich dziwnych rzeczach, jakie towarzyszyły przybyciu do Królestwa Światłości.
Jacyś inni sąsiedzi przechodzili wyłożoną kamieniami uliczką, kłaniali się uprzejmie i pozdrawiali uniesieniem ręki.
Erling wstrzymał oddech.
– Czy to byli Indianie? – zapytał. – Oni muszą pochodzić z Nowego Świata.
– Dla nich to z pewnością nie był Nowy Świat – uśmiechnęła się sąsiadka.
– Nie, oczywiście – rzekł Erling zawstydzony. – Na Ziemi słyszeliśmy wiele o Indianach. Opowiadano o nich nieprawdopodobne historie. Wiedzieliśmy, że statek „May-flower” pożeglował do Nowego Świata z pierwszymi imigrantami jakieś mniej więcej sto lat temu i że potem ich śladem podążyło wielu innych. Słyszeliśmy, że osadnicy pisywali do domów o ciężkich walkach z barbarzyńskimi tubylcami, którzy za nic nie chcą zrozumieć, co jest dla nich najlepsze. Wydawało nam się wtedy, że to, najłagodniej mówiąc, głupie rozumowanie wynikające ze złych intencji. Chociaż jednak nigdy nie widzieliśmy żadnego Indianina, natychmiast, kiedy spotkaliśmy tych tutaj, wiedzieliśmy, że to właśnie oni. A przecież w stolicy i w naszej osadzie mieszka ich wielu. To znakomicie, że zachowali swoją kulturę i swoje obyczaje. Ale, ale, mamy jeszcze do przekazania państwu nowinę, mianowicie dziś rano nasza córka Daniellle poinformowała, że oczekuje dziecka.