One jednak nie chciały o niczym takim słyszeć. Pójdą z chłopcami, a jeśli nie, to natychmiast wracają do domu. Cóż było robić, pozwolono im. Tylko bez żadnych histerycznych wrzasków, ostrzegali chłopcy.
– To myślicie, że będzie się tam czego bać? – zapytała Elena zaczepnie.
– I żadnego trzymania się za ręce.
Berengaria zawstydzona cofnęła dłoń, którą zdążyła wyciągnąć w stronę Bezimiennego.
Przekonani, że mieszkańcy osady zdołali ich już zobaczyć z wysokich wież, przemykali się przez las. Nagle ze zdumieniem stwierdzili, że znajdują się pod jakimś wysokim murem.
– Stara, bardzo stara budowla – mruknął Jori.
Odnaleźli w murze drzwi, jak się okazało, otwarte. Zawiasy skrzypnęły żałośnie. Wszystko wskazywało na to, że mieszkańcy tego miejsca czuli się przez bardzo wiele lat bezpieczni, skoro zostawili wejście zupełnie nie strzeżone.
Jeśli w ogóle istnieli tu jeszcze jacyś mieszkańcy.
Kiedy przybysze posuwali się ostrożnie wąską uliczką, pełną zwiędniętych liści, i przeciskali się pomiędzy pochylonymi ze starości domami, nagle usłyszeli, że spod ich stóp dobywają się jakieś dźwięki. Móri nazwałby pewnie to zjawisko wibracjami śmierci, chociaż może to jednak co innego. Każdy zresztą odbierał dźwięki zupełnie inaczej. Elena w ogóle niczego nie słyszała, Berengaria przestraszona wpatrywała się pod własne nogi, Bezimienny rozglądał się czujnie, jak przystało na prawdziwego Indianina. Jaskari słyszał tylko delikatne brzęczenie, natomiast Armas i Jori zasłaniali uszy rękami. Mieli wrażenie, że ziemia trzęsie się pod ich stopami, a towarzyszy temu głuchy łoskot.
Na szczęście po chwili wszystko przycichło, choć całkiem nie ustało.
Wydarzyło się jednak coś innego: teraz nie mieli już wątpliwości, że są obserwowani.
– Ktoś nas śledzi z okien – szepnęła Elena.
– Tego nie może robić jedna istota – odpowiedział Jaskari. Miał on najgłębszy głos ze wszystkich chłopców, a mimo to bardzo lubił jeszcze go obniżać.
– Ich musi tu być więcej.
– Nie wiem, domy stoją tak blisko siebie, że jeśli są nie zamieszkane, to można z pewnością przebić otwory przez ściany – rzekł Armas. – Mam wrażenie, że jest tam tylko jedna istota, która biegnie z pokoju do pokoju, z domu do domu.
– W takim razie… – zaczął Jori.
Armas dokończył za niego:
– W takim razie ten dźwięk był sygnałem alarmowym, zostaliśmy dostrzeżeni.
Domy były tak wysokie i stały tak blisko jeden drugiego, że pomiędzy nimi panował mrok. Nie przywykli do tego w Królestwie Światła. Mała Berengaria odnosiła wrażenie, że pełzają jej po plecach jakieś paskudne stworzenia, zrozumiała reakcja, kiedy człowiek czuje się obserwowany od tyłu. Nie miała odwagi odwrócić się ani spojrzeć w stronę okien.
Musieli przejść jakimś bardzo ciemnym korytarzem.
Jaskari głęboko wciągnął powietrze i ruszył jako pierwszy.
– Chodźcie za mną – polecił najgłębszym głosem, na jaki mógł się zdobyć.
Reszta z ulgą przyjęła fakt, że ktoś inny wykazał inicjatywę.
Posuwali się w milczeniu naprzód. Wciąż w głąb nieznanego.
– Uff, ale ciemno! – szepnęła Berengaria drżącym głosem. – Myślę, że powinniśmy zawrócić.
Nagle zaczęła histerycznie krzyczeć:
– Ratunku, oślepłam, nic nie widzę! Wszystko jest czarne, oślepłam, oślepłam!
– Nie bądź niemądra – szepnął Jori. – Nikt tutaj nic nie widzi, a przecież nie mogliśmy nagle oślepnąć wszyscy jak jeden mąż. Idź przede mną. Będę cię osłaniał.
– Dobrze, dziękuję – nieoczekiwanie zachichotała Berengaria. Czuła się teraz znacznie odważniejsza. – Ja tylko żartowałam, nie zauważyłeś tego?
Nikt jej nie uwierzył, zwłaszcza że po chwili, nastąpiwszy na obluzowaną deskę, wrzasnęła przeraźliwie. Jori położył jej rękę na ustach i zdławił krzyk.
– Wiecie, mam wyrzuty sumienia – rzekł Armas cicho. – Przecież przy bramie nie było żadnego wartownika, a to znaczy, że oni czują się bezpieczni. Żyli tutaj w spokoju, dopóki my… Cii! Co to było?
„To ty gadałeś” – chciała powiedzieć Elena, ale przystanęła tak jak inni i zaczęła nasłuchiwać.
Początkowo w ciemnym korytarzu panowała kompletna cisza, dopiero po chwili coś usłyszeli, jakiś brzęczący czy syczący dźwięk. Jakby ktoś mówił, ale nie wydobywał głosu, poruszał tylko językiem i wargami. Nie rozróżniali żadnych słów. Mieli swoje aparaciki, które dostali od Madragów, i mogli rozumieć każdy obcy język, te dźwięki brzmiały jednak zbyt obco, były zbyt ciche i zbyt niewyraźne.
Zresztą może to w ogóle nie żadna mowa, tylko po prostu szelest?
Dźwięk dochodził z domu na prawo od nich. Zanim którekolwiek zdołało zawołać: „Uciekamy” i zawrócić w ciemnym korytarzu, coś zeskoczyło przed nimi na ziemię z okropnym łoskotem. Słyszeli jakieś świsty i parskania, jakby spotkali przestraszoną wiewiórkę.
– O rany, co to? Nic nie widzę… – zaczęła Elena ogarnięta paniką.
– Ale ja widzę – odpowiedział Armas spokojnie. W jego żyłach płynęła krew Obcych i potrafił widzieć w ciemnościach. – To jakiś mały, obrzydliwy potwór, cały zielony w brunatne plamy, nieustannie wymachuje dwoma kijami i robi przy tym potworny hałas.
– Czy on jest niebezpieczny?
– Raczej niezdarny, powiedziałbym.
– Docierają do mnie jakieś słowa – zawołał Bezimienny. – On coś mówi.
Aparaciki Madragów sprawiły, że zaczynali pojmować znaczenie tych jego syków: „Wynoście się stąd, ale już! Uciekajcie, myślicie że się was boję?”
– Tak myślimy – mruknął Jori.
– No, no, spokojnie – Armas zwrócił się przyjaźnie do stworzenia, którego nikt oprócz niego nie widział. – Nie chcemy ci zrobić nic złego i przestań już wymachiwać tymi kijami! Uspokój się. Och, ależ jestem głupi! Mam przecież ze sobą słońce mojego ojca.
Nieznajoma istota nieustannie skakała przed nimi, starając się na wszystkie sposoby ich przestraszyć. Tymczasem Armas wyjął z kieszeni nieduże pudełeczko i otworzył je. Natychmiast pomieszczenie wypełniło się cudownym światłem i zobaczyli, że sufit grozi zawaleniem.
Zaraz też ujrzeli ową obcą istotę. Była mniej więcej tego samego wzrostu co oni i prawdopodobnie liczyła sobie tyle samo lat, w każdym razie na tyle wyglądała. Jak powiedział Armas, skóra tego potworka przypominała leśne podszycie. Brunatnozielona w żółte plamy. Natomiast oczy i włosy miały intensywną barwę topazu. Z potarganych włosów sterczało dwoje uszu takich jak u elfa. Ale istota elfem nie była. Przypominała raczej człowieka. Ciało pozbawione mięśni, gibkie, ubrane w jakąś szatę tego samego koloru co skóra.
– Przystojniaczek – szepnęła Elena, która skończyła już piętnaście lat i zaczynała interesować się mężczyznami.
Choć bardzo ruchliwy, dziwny ten młodzian był okropnie niezdarny. Kiedy promienie światła padły na jego twarz, przeraził się, zamachnął i mocno uderzył się w rękę. Odrzucił oba kije, które z hałasem upadły na ziemię, on sam zaś skakał wokół, wywijając bolącą ręką i krzywiąc się strasznie. Zobaczyli, że zęby ma białe i bardzo ostre, poza tym twarz dosyć pociągającą, choć w jakiś dziwny, trudny do określenia sposób. Oczy żywe jak u łasicy i wyraźnie zaznaczone, szerokie usta. Było w nim coś z fauna.
Jori zaczął:
– Zapewniam, że przychodzimy w dobrych zamiarach…
Rozległo się nowe mlaskanie i parskanie, z czego zrozumieli, że stwór zastawił na nich pułapkę, w którą zaraz wpadną.
– Chodzi ci o to rusztowanie z tyłu za tobą? – zapytał Jori wskazując ręką.
Fakt, że Jori zrozumiał jego słowa, był dla tego dziwnego młodzieńca kompletnie niepojęty. Patrzył na nich zdumiony, nie będąc w stanie się poruszyć.