Bezimienny wyjął z kieszeni jeszcze jeden aparacik Madragów i zamierzał przymocować go do ramienia chłopca tak, by mogli nareszcie zacząć ze sobą rozmawiać. Ten jednak bardzo się przestraszył i z nieoczekiwaną zwinnością wskoczył na występ muru. Poruszył przy tym sufit, który natychmiast zawalił się ze strasznym łoskotem. Młodzieniec wpadł we własną pułapkę.
Chłopcy wykorzystali sytuację i rzucili się na niego. Mimo szaleńczego oporu – próbował ich nawet gryźć – udało się Bezimiennemu przymocować mu aparacik do ramienia, pozostali chłopcy natomiast trzymali go za ręce, by nie mógł urządzenia odrzucić. Owe aparaty, wspaniały wynalazek Madragów, przykleja się bezpośrednio do skóry i bez trudu można je z powrotem oderwać.
W końcu do pojmanego dotarło, że on też rozumie, co mówią jego przeciwnicy. Spoglądał to na aparacik, to na nich, dopóki nie zorientował się, na czym cała sprawa polega.
– Jesteśmy przyjaciółmi – mówił Jori z uśmiechem, chociaż z trudem opanowywał wściekłość, ponieważ istota wciąż się szamotała i kopała go. – Chcielibyśmy porozmawiać w spokoju. Zgódź się, potem cię wypuścimy.
Młody „faun” leżał na plecach i przyglądał się sześciu pochylonym nad nim twarzom. Mniej lub bardziej życzliwym, chociaż starali się wyglądać sympatycznie.
– Ja mam na imię Armas – powiedział syn Obcego. – A jak ty się nazywasz?
Żadnej odpowiedzi, tylko wściekłe syczenie przez zęby.
Przedstawili mu się wszyscy po kolei. W końcu on również wykrztusił swoje imię jakimś syczącym, bezgłośnym szeptem, jakby wypychał słowa językiem pomiędzy zębami:
– Tsi-Tsungga.
Tak to przynajmniej zabrzmiało.
– Tsi-Tsungga – powtórzyła Elena.
Tamten z ożywieniem kiwał głową. Twarz mu się powoli rozjaśniała, ale wciąż jeszcze nie odzyskał pewności siebie. Kiedy spróbowali go uwolnić, natychmiast rzucił się do ucieczki.
– O, nie, nie! – zawołał Jaskari. – Jeśli nie chcesz współpracować, to będziemy cię trzymać tak długo, dopóki me dowiemy się czegoś więcej o tej twierdzy i jej mieszkańcach.
Podnieśli go z ziemi i pozwolili usiąść, wciąż jednak nie zwalniając chwytu, i zaczęli wypytywać.
Nadal wrogo usposobiony i przestraszony Tsi-Tsungga zachował jednak godność i odpowiadał im monosylabami na wszelkie pytania.
– Czy dużo stworzeń mieszka tutaj w twierdzy i w osadzie?
– Nikt.
– Ale Obcy mówią, że jest was tutaj wielu.
– To było dawno temu.
Jori zwrócił się do swoich towarzyszy:
– Zgadza się, bo Obcy nie odwiedzali tych miejsc od wielu lat.
– Od tysięcy lat – przyznał Armas – gdyby stosować ziemską rachubę.
Czyżby więc Tsi-Tsungga był ostatnim ze swojego rodu? To nieprawdopodobne.
– Kto zbudował twierdzę? – zapytała Elena.
– Tamci.
– Jacy tamci?
Popłynęły jakieś szmery i szelesty, długa opowieść której mimo wysiłków dokładnie nie pojmowali. Dotarło do nich tyle, że pojawił się tu kiedyś jakiś straszny lud, który przybył z zewnątrz. Działo się to w trudnej do określenia przeszłości. Ów lud nie był zbyt liczny, ale bardzo zły i wkrótce przemienił przodków Tsi-Tsunggi w swoich niewolników, których zmusił do zbudowania twierdzy i domów w osadzie. Plemię Tsi-Tsunggi nie chciało tam mieszkać, ale zostało do tego przymuszone.
Władcy twierdzy źle znosili niektóre rodzaje tutejszego pożywienia. Lud Tsi-Tsunggi, który znał naturę jak nikt inny, dawał im do jedzenia trujące rośliny, tak że nie mogli się więcej rozmnażać. Z czasem władcy twierdzy postarzeli się i wymarli. Wtedy przybyli Obcy i przynieśli ze sobą światło. Plemię Tsi-Tsunggi miało dość rządów innych, zawarło więc z przybyszami ów kompromis, który dawał Obcym prawo pozostania w kraju w zamian za światło i za to, że nie będą niepokoić pierwotnego ludu.
– A więc to wy jesteście tutejszym pierwotnym ludem? – zapytał Jaskari.
– Tak. Ta ziemia była nasza – odparł Tsi-Tsungga dumnie. – My byliśmy tutaj zawsze.
– No, w to zawsze to ja nie bardzo wierzę – mruknął Jori.
– I teraz też nie chcemy żadnych intruzów – prychnął Tsi-Tsungga. – Nie mieliście prawa tutaj przychodzić i jeśli was złapię, to ja wam… – Reszta zdania przybrała formę strasznych pogróżek.
– Dziękuję, że wykazałeś chęć współpracy – rzekł Armas. – A teraz zabierzemy z powrotem nasz aparacik tak, by…
Tsi-Tsungga nie chciał jednak o tym słyszeć. Zamierzał zatrzymać aparat i wywiązała się wściekła szamotanina, z której oczywiście chłopcy wyszli obronną ręką. Bezimienny zdołał zerwać pożyczony aparat i wszyscy odetchnęli z ulgą.
– Teraz chętnie bym obejrzał twierdzę – zaczął Jaskari, ale Tsi-Tsungga wyrwał się i błyskawicznie zniknął w jednym z chylących się domów. – Do licha! – zawołał Jaskari. – Co my teraz zrobimy?
– Obejrzymy twierdzę – odparł Jori krótko.
14
W chwilę później znaleźli się w rozległej hali, przekonani teraz, że Tsi-Tsungga jest ostatnim przedstawicielem swojej rasy.
I tak chyba było najlepiej. Sprawiał, delikatnie mówiąc, wrażenie wrogo usposobionego.
Wędrówka przez zrujnowaną osadę okazała się bardzo niebezpieczna. Musieli się przeprawiać przez gruzowiska zniszczonych domów, stojące jeszcze resztki murów groziły w każdej chwili zawaleniem, pod ich stopami ziały ogromne dziury. Wielokrotnie przyjaciele musieli ratować się nawzajem z poważnych opresji.
Najgorsze były schody, w których brakowało wielu stopni. Młodzi wędrowcy przeszli przez główną bramę i znaleźli się wewnątrz twierdzy. Ciekawe, co by powiedziały matki, gdyby zobaczyły, w jakim stanie są ich ubrania.
Rozglądali się wokół. Wszędzie prastare, pociemniałe, zimne i ponure ściany. Kamienne schody wiodły do wyższych pięter, do nadbudówek i wież. Drzwi, które już dawno wypadły, prowadziły do sal i pokojów.
– Teraz to chyba powinniśmy już wracać do domu – mrukną Elena.
Nikt jednak nie chciał o tym słyszeć.
– Tam, moim zdaniem, nie należy wchodzić – rzekł Jaskari, mając na myśli wysokie, na wpół zawalone schody.
– Tam także nie – dodał Jori, pokazując w inną stronę.
– O ile dobrze widzę, to dostępne są tylko jedne schody – stwierdziła Elena. – Te wielkie.
– A czy nie powinniśmy najpierw rozejrzeć się po dolnych salach? – zapytała Berengaria, której schody wydawały się zbyt niebezpieczne.
– Nie, ja chcę jak najszybciej wejść na wieżę – oznajmił Jori i zaczął pokonywać kolejne stopnie. – Chcę obejrzeć jeden z tych wysokich do nieba pomostów.
– Chyba nie masz całkiem dobrze w głowie! – wołał Jaskari, biegnąc za nim. – Toż to niechybne samobójstwo.
– Ależ skąd, jestem niepokonany.
– To bardzo niebezpieczny sposób myślenia, zaczekaj na nas.
Wkrótce wszyscy stanęli na wyższym poziomie, na którym znajdowała się wielka paradna sala. Wejście do niej było otwarte, a po obu stronach leżały kupki spróchniałego drewna. To pewnie dawne drzwi.
Wstrzymując oddech wemknęli się do środka. Stąpali ostrożnie, bo podłogi nie budziły zaufania. Z daleka widzieli, że z parkietu w wielkiej sali zostały same belki. Reszta po prostu zniknęła.
– Oj, czyście zauważyli? – szepnął Jori.
Wszyscy poszli za jego wzrokiem. W drugim końcu sali pod samą ścianą stała jakaś dziwna statua, wyglądała jak posąg bóstwa. Wysoka, pompatyczna i przerażająca. Niegdyś musiała przedstawiać jakąś istotę, coś pośredniego pomiędzy człowiekiem a jaszczurem. Teraz jednak niewiele zostało z dawnej wspaniałości.