Szczęśliwie wszyscy znaleźli się na dole. Trochę podrapani i poobijani, ale to bez znaczenia.
– Uciekamy! – nakazał Jaskari.
Wkrótce wybiegli na coś w rodzaju małego ryneczku. Słyszeli za sobą zbliżającą się hordę i przez chwilę stali bezradni. Gdzie się znajdują? W którą stronę powinni uciekać?
– Tutaj! – wrzasnął Jaskari i pobiegł w kierunku najbliższej, ciasnej uliczki. Reszta ruszyła za nim.
Chwilę uciekali, przez nikogo nie niepokojeni, i nagle uświadomili sobie, że wpadli w pułapkę. Nie wszyscy prześladowcy wbiegli do twierdzy. Pewna grupa okrążyła budowlę i teraz zamykała im drogę. Stała na drugim końcu ulicy, gotowa powstrzymać uciekinierów. Prześladowcy wyglądali bardzo groźnie. Podobni do Tsi-Tsunggi, wydawali się jednak starsi, a poza tym wszyscy byli uzbrojeni. Młodzi przybysze nie potrafili jednak określić, co to za broń.
Pośpieszne spojrzenia za siebie, na prawo i na lewo, przekonywały młodych ludzi, że możliwości ucieczki jest niewiele. Z tyłu mogła w każdej chwili nadejść główna grupa pościgu, wejście w uliczkę po prawej stronie było kompletnie zasypane gruzem, uliczka z lewej strony okazała się wprawdzie wolna, ale za to krótka. Po prostu ślepy zaułek. Woleli jednak to, niż wpaść w ręce owych nieznanych istot.
Na szczęście okazało się, że od ślepej uliczki odchodzi jeszcze jakaś przecznica. Przejścia były coraz węższe i coraz szczelniej zasypane gruzem, w końcu musieli się zatrzymać. Wokół siebie mieli już tylko ruiny.
– Co zrobimy? – krzyknęła Elena ogarnięta paniką.
Musieli zawrócić, innego wyjścia nie było.
I wtedy zobaczyli jego, Tsi-Tsunggę. Stał na piętrze domu z tyłu za uciekającymi i dawał im znaki ręką, żeby czym prędzej do niego biegli.
Zawahali się na ułamek sekundy. On przecież także nie żywił dla nich szczególnie ciepłych uczuć, ale co im pozostawało? Ruszyli na górę, Tsi-Tsungga wyciągnął ręce, by pomóc Berengarii, Jaskari podniósł ją i wkrótce znalazła się na piętrze. Wspólnymi siłami zdołali się wdrapać w ślad za nią. Już na górze, biegnąc z pokoju do pokoju, słyszeli nadciągających prześladowców.
Tsi-Tsungga trzymał Berengarię za rękę, Elena podążała tuż za nią. Posuwali się gęsiego jedno za drugim tak, jak ich prowadził przez kolejne pomieszczenia pierwszego piętra, a potem na tym samym poziomie przechodzili z jednego domu do drugiego. To najwyraźniej on wybił dziury w ścianach, zresztą w ogóle świetnie orientował się w położeniu. W końcu sprowadził ich do jakiejś piwnicy, a stamtąd przeszli do ruin kolejnego domu.
Po chwili znaleźli się w kompletnie ciemnym korytarzu, w którym pachniało mokrą ziemią. Brodzili po błocie, wszędzie ziemia i ciemność…
Nagle uświadomili sobie, że znajdują się poza obrębem twierdzy. W lesie pod jakimś skalnym nawisem, tak wysokim, że mogli stać wyprostowani.
Wciąż przerażeni, spoglądali na Tsi-Tsunggę, który patrzył na nich ze złością.
– Dziękuję – wykrztusił Jaskari i inni dziękowali również. Tylko Bezimienny pojął, że Tsi-Tsungga niczego nie rozumie, i podał mu aparacik Madragów. Tym razem Tsi-Tsungga się nie sprzeciwiał. Chętnie pozwolił, by umocowano mu aparacik na gołym ramieniu. Powtórzyli raz jeszcze podziękowania, tym razem dużo serdeczniej, on zaś prychał i mlaskał, że powinni się śpieszyć. Elena zapytała, gdzie się teraz znajdują, a Tsi-Tsungga odpowiedział, że ich powietrzny statek czeka niedaleko stąd.
– Uciekajcie – powtarzał nerwowo.
Chciał oderwać aparacik i oddać, ale Bezimienny zaprotestował ruchem dłoni.
– Zachowaj go, jest twój. Chociaż tyle możemy dla ciebie zrobić za to, że nas uratowałeś.
Tsi-Tsungga rozjaśnił się w uśmiechu od ucha do ucha.
– Czy będę dzięki niemu rozumiał zwierzęta?
– Będziesz – zapewnił Jori, ponieważ on właśnie bardzo często rozumiał, co Nero chce przekazać. – Ale pilnuj go dobrze i nie pokazuj byle komu.
Zielone oczy zrobiły się wielkie.
– Nikomu – zapewnił. – Ale śpieszcie się.
Berengaria podbiegła i pocałowała go w policzek. Potem uciekła razem ze wszystkimi.
Tsi-Tsungga stał w miejscu. Śledził wzrokiem gondolę, dopóki nie zniknęła za wierzchołkami drzew.
Kiedy nareszcie doszli trochę do siebie, Elena zapytała:
– Czy zwróciliście uwagę, że nigdy nie widzi się tego wielkiego słońca, to znaczy nie widzi się go nad stolicą, teraz przecież znajdowaliśmy się bardzo wysoko i byliśmy blisko niego, a jednak pozostało niewidoczne.
Odpowiedział jej Armas:
– To dlatego, że światło jest tam wyjątkowo intensywne.
Elena westchnęła:
– Jak my mało wiemy na temat Królestwa Światła.
– Owszem – przytaknął Jori. – Mama wciąż powtarza, że to czy tamto jest tajemnicą i że za tym wszystkim kryje się coś wielkiego.
– Twoja mama ma rację – stwierdził Armas krótko.
Zgromadzili się wokół niego. To on kierował teraz gondolą.
– Czy wyjaśnienie tych tajemnic kryje się w północnej części kraju? – zapytał Jaskari.
– Nie wolno wam o to pytać.
– No właśnie, nie wolno pytać o rejony położone najdalej na północ, prawda? I ani o to, skąd przybyli Obcy? Ani o to, kim są.
– Tak jest.
– A czy wolno pytać o ciemność poza granicami Królestwa Światła? – rzekł Bezimienny.
– Nie.
– Ani o Srebrzysty Las? – tym razem pytała Berengaria.
– Ani o Srebrzysty Las.
– Ani o mur graniczny i o dochodzące z daleka żałosne wołania?
– O to także nie.
– Ani o to, co właściwie zamierzają Obcy, ani o wielką zagadkę? – włączyła się Elena.
– Nie.
Jori spoglądał na Armasa podejrzliwie.
– A czy ty znasz odpowiedź na te pytania?
– Nie.
Wtedy wybuchnęli śmiechem. Armas również.
Wrócili do domu, każde do siebie, i wszyscy musieli wysłuchać wymówek swoich przestraszonych matek.
Nie wyjawili jednak, gdzie się podziewali. Nie starczyło im na to odwagi.
15
Większość rodzin indiańskich mieszkała poza obrębem miast. Tylko niektórzy z nich wybrali stolicę albo tak jak rodzice Bezimiennego osiedlili się w Zachodnich Łąkach.
Pewnego dnia, w parę tygodni po niebezpiecznej wyprawie młodzieży do zrujnowanej twierdzy, wszyscy Indianie z Królestwa Światła zebrali się u Ptaka Burzy. Jego ogród wypełniły wigwamy, czyli namioty zbudowane z palików i skóry. Indianie zamierzali tu pozostać przez wiele dni, ponieważ Bezimienny miał być poddany męskiej próbie i, jeśli wyjdzie z niej zwycięsko, otrzymać swoje właściwe imię.
Matka chłopca uszyła piękną narzutę, na której będzie siedział samotnie na pustkowiu przez cztery dni i cztery noce. Nie wolno mu w tym czasie ani jeść, ani pić, musi radzić sobie zupełnie sam, a jeśli wszystko pójdzie tak jak trzeba, to powinien mieć w tym czasie wizje, które staną się drogowskazami na całe przyszłe życie.
Chłopiec musiał przejść przez wiele ceremonii, zanim uznano, że gotów jest wyjść na pustkowia. Przed podróżą spożywał rytualne posiłki. Wszyscy członkowie jego plemienia trwali w niezwykle uroczystym nastroju. Dzieci również towarzyszyły obrzędom, chociaż to sprawy ze świata dorosłych, do którego obecnie Bezimienny miał wkroczyć.
Wielkim problemem był wybór odpowiedniego górskiego szczytu. Przodkowie chłopca w Ameryce mieli Świętą Górę z tak zwaną Grotą Wizji, czegoś takiego jednak we wnętrzu Ziemi nie było. Ponadto, zgodnie ze starą tradycją, noce powinny być ciemne i przerażać takiego młodego chłopca. W Królestwie Światła jednak noc nigdy nie zapadała. Tutaj zawsze, przez okrągłą dobę, panuje światło.
Dlatego postanowiono, że Bezimienny musi opuścić Królestwo Światła i udać się do Królestwa Ciemności.