Bezimienny wiedział, że krewni Joriego i Jaskariego, znani czarnoksiężnicy, również mieli za pomocników duchy. Znajdowały się teraz w Królestwie Światła, chociaż on nigdy ich nie widywał. Natomiast czarnoksiężnicy Móri i Dolg zostali po tamtej stronie Wrót. Wszyscy martwili się z tego powodu, również duchy. Tak mówiono.
Fajka została zapalona. Bezimienny zebrał całą odwagę i zaciągnął się mocno.
Nie było tak źle jak za pierwszym razem. Zaciągnął się ponownie, tym razem głębiej, i zakręciło mu się w głowie, poczuł dym aż w żołądku.
Ale to dobrze. Dziadek i ojciec zapewniali, że dym pomoże mu wprawić się w trans.
Żeby tylko nie było tak ciemno. Dziadek i ojciec mieli przynajmniej jasne dni pomiędzy okresami ciemności. On musiał przetrwać sam w wiecznej nocy.
Żar z fajki rozjaśniał maleńki fragmencik pustkowia.
Tutaj w górze, gdzie siedział, Bezimienny miałby szeroki widok, gdyby nie ciemność. Niestety, jedyne, co dostrzegał, to mdła poświata nad Królestwem Światła. Natomiast po drugiej stronie rozciągał się łańcuch czarnych gór, nad którymi od czasu do czasu przetaczał się błysk światła i z których niekiedy dochodziły owe zawodzące wołania.
Jakim sposobem zdoła nawiązać kontakt z duchami?
Fajka. Zmęczenie. Głód.
Mógł tylko czekać.
Żałosne nawoływania rozpraszały go. Do tego jednak nie wolno było dopuścić. Musiał za wszelką cenę przestać myśleć o krzykach.
Ale to nie takie łatwe.
Mijały godziny. Bezimienny skulił się pod swoją narzutą, fajka już zgasła, trzeba oszczędzać tytoń.
W grupie swoich towarzyszy Bezimienny był najstarszy. Wiedział, że wszyscy traktują go z szacunkiem, że jest autorytetem nie tylko dla Berengarii. Teraz czuł się mały i bezradny.
Musi zebrać całą odwagę. Musi sprostać zadaniu.
Dziadek i ojciec powiedzieli, że ta chwila jest najważniejsza w życiu Indianina. Że to uroczystość nie mająca sobie równej. Że człowiek poznaje wtedy całą historię plemienia, staje się jej częścią, a także częścią nieba i ziemi oraz tego, co na tej ziemi żyje i się porusza.
Ale Bezimienny niczego takiego nie odczuwał.
Głosy dochodzące z lasu stawały się coraz głośniejsze. Chłopiec nie wiedział, czy wolno mu wstać, ale mimo wszystko zrobił to. Spojrzał w dół i pospiesznie wrócił na swoje miejsce.
W oddali dostrzegł ognisko, jakby znajdowała się tam wioska czy też może obozowisko grupy nomadów. Nie potrafił tego określić.
Z głośno bijącym sercem skulił się znowu w swojej niewielkiej niszy. Cały omotał się narzutą.
– Duchy – szeptał, ponieważ nie był w stanie mówić głośno. – Duchy, wysłuchajcie mnie w mojej samotności. O ty, Duchu Gór, który nosisz szary płaszcz, przemów do mnie w tę długą, ciemną noc. Duchu Drzewa, ty, który dajesz nam cień i płonące światło, ty, który dajesz nam wiele z tego, czego potrzebujemy, przybądź do mnie i daj ukojenie mojemu niespokojnemu sercu. Duchu Nieba, okryj mnie swoją uwagą jak ciepłym płaszczem. Duchu Wody, poznaj moje pragnienie i nie potęguj go, pozwól, by naczynie pełne twojej życiodajnej ochłody stało przede mną, kiedy wrócę stąd do domu. Duchu Zwierząt, wskaż, jakie zwierzę da mi siłę. A ty, wielki Wakan Tanka, prowadź mnie właściwą drogą, spraw, bym był ciebie godzien.
Ciemność i cisza spowijały szczyty gór. Ani jeden podmuch wiatru nie pojawił się pośród skał. Dziadek opowiadał o kunach i kojotach, ale czyż tego rodzaju zwierzęta istnieją tutaj? Czy w ogóle jakieś stworzenie mogłoby go zaatakować?
Bezimienny nie wiedział już, czy minęły dni, czy lata. Kiedy głód dawał o sobie znać, młody Indianin zaciągał się dymem z fajki. Wyobrażał sobie, że duchy go słuchają. On słyszał je również jako coś nieokreślonego. Czasami był nawet pewien, że to tylko wyobrażenie, powstające w jego duszy. Ciało bolało go od siedzenia w jednej pozycji dzień za dniem, jednak słabo sobie ten ból uświadamiał. Popadł w jakieś przypominające śmierć odrętwienie, wywołane zmęczeniem ciała i tytoniowym dymem.
Później otrząsnął się, jakby trochę doszedł do siebie. Znajdował się w dziwnym zamroczeniu, mimo to czuwał. Nagle stwierdził, że coś się wokół niego zmieniło. Trwało dobrą chwilę, zanim zrozumiał, co to.
Okolica zalana była światłem. Widział wokół siebie góry. Widział rośliny pokrywające zbocza. I stwierdził, że nie jest już sam.
Jakieś zwierzę, które to przystawało, potrząsając głową, powoli, jakby z namysłem, to znowu chodziło czujnie po małym płaskowyżu, na którym siedział Bezimienny. Takich zwierząt w Królestwie Światła, w którym Bezimienny się urodził i wychował, nie było. Mimo to one istniały, Bezimienny widział je na obrazku.
Miał oto przed sobą niedźwiedzia.
Serce biło mu głośno. Próbował stać się niewidzialny, nikt mu nie mówił, że te wielkie zwierzęta żyją w Królestwie Ciemności.
Czy powinien potrząsnąć swoim koszyczkiem z trawy, by przestraszyć przybysza? Czy kiedy bestia go dostrzeże, nie będzie jeszcze gorzej?
Światło było takie ostre, takie migotliwe, że nie mógł na nie patrzeć. Oczywiście oczy miał po długiej nocy nieprzywykłe.
Ale co się stało z niedźwiedziem?
Już go teraz nie widział.
To, co Bezimienny przed chwilą zobaczył, to było jego zwierzę. To zwierzę, które każdy człowiek ma sobie przypisane. Niedźwiedzia Indianie uważają za bardzo szlachetne zwierzę opiekuńcze. Bezimienny uświadomił to sobie z radością.
Usiadł i wpatrywał się w stronę Królestwa Ciemności. Widział przed sobą bezkresne lasy, a nieco bliżej drzewa, tak blade, jakby wyrastały pod ziemią. Wysokie, strome ściany gór. Próbował określić, gdzie poprzedniego wieczora widział ogniska.
Poprzedniego wieczora… Bezimienny nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd tu przyszedł, Zamroczenie mogło trwać krótką chwilę, ale równie dobrze całą dobę. Mógł mieć przed sobą jeszcze bardzo długie oczekiwanie, mogło się też zdarzyć, że ojciec i Obcy zapomnieli o nim bardzo dawno temu.
To była straszna myśl.
Wibrujące światło zniknęło. Z ponurym westchnieniem rozejrzał się znowu. Nie zdążył jeszcze spojrzeć w stronę czarnych gór, albo może nie chciał tam patrzeć, w każdym razie wdzięczny był losowi, że nie musi tego robić. Może zresztą właśnie chodziło o to, by tego nie robił?
Nie, cóż on sobie wyobraża? Że już nawiązał porozumienie z duchami i to one decydują, co jest dla niego najlepsze? Nie powinien wmawiać sobie takich rzeczy.
Z uczuciem, że nie jest już tutaj sam, pogrążył się ponownie w drzemce czy też w transie, czy może w przypominającym śmierć śnie. Nie wiedział, jak to określić. Płuca miał pełne szarego tytoniowego dymu, w głowie mu się kręciło, w mózgu zaczynały się pojawiać dziwne obrazy.
Albo… Czy naprawdę spał? Czy snem jest to wszystko, co przetacza się przed jego wzrokiem? Był tak zmęczony, że nie potrafił sobie odpowiedzieć. Wszystko wydawało się takie prawdziwe, takie rzeczywiste.
Bezimienny patrzył na świat, którego nie znał. Nie do końca to rozumiał. Prawdę powiedziawszy, nie rozumiał prawie nic. Ale przecież te oderwane obrazy muszą się w jakiś sposób ze sobą łączyć.
Widział człowieka, który został pochowany w lesie. Twarz jego była jednak żywa, choć oczy miał zamknięte. Jakaś nieprawdopodobnie piękna mała dolinka z wodospadem i niebieskimi strumykami, zielone kotlinki, pełne żółtych kwiatów, i małe istoty poruszające się tak lekko, że ledwie dotykają ziemi.
Widział niebo usiane migotliwymi punkcikami. Gwiazdy i sierp księżyca dokładnie taki, jaki dziadek widywał w starym świecie.
Nagła odmiana. Mroczne tajemnice znajdują się teraz coraz bliżej. Statek, który mknie w powietrzu. Nowe wizje: wielkie… Co to jest? Laboratorium, tak blisko niego… żal i podniecenie. Istoty poruszające się wewnątrz. On je rozpoznaje…