Выбрать главу

Velteyn, Lord na Finiah, ściągnął wodze swego chalika i zawisł w powietrzu; świecił jak rakieta magnezjowa. Płonąca czerwienią szlachta z jego Latającego Polowania, osiemnastu rycerzy płci męskiej i trzech żeńskiej, wstrzymała wierzchowce i otoczyła go. Uderzenie myśli Velteyna było prawie bezładne z powodu frustracji i wściekłości:

Znikła! Latająca maszyna znikła… a przecież moje błyskawice z pewnością wdarły się do jej kadłuba. Kamiłda! Poszukaj jej jasnosłyszeniem.

… Oddała się od nas Wasza Wysokość. Ach Tano z niesłychaną szybkością! Opada za grzbietem Wogezów i poza mój horyzont postrzegania. Mój Lordzie jeśli wzniosę się wyżej…

Zostań Kamiłdo! Pod nami ważniejsze niebezpieczeństwa. Popatrzcie wszyscy! Popatrzcie co zrobił Wróg! O wstyd ból spustoszenie! Wszyscy na ziemię.

Każdy obejmie dowództwo oddziału konnego rycerstwa w obronie naszego Miasta Świateł! Na bardito taynel o pogekóne!

Z wyłomu od strony Renu walka posuwała się systematycznie w głąb miasta. Dwie godziny po świcie front zachodni przebiegał przez ogrody domu rozkoszy, na samym skraju dzielnicy Tanów.

Moe Marshak wielokrotnie ładował kołczan strzałami zabitych towarzyszy. Bardzo wcześnie zerwał paradny pióropusz hełmu i wytarzał się w błocie, by ukryć błyski zbroi. W przeciwieństwie do niektórych mniej szczęśliwych kolegów szybko doszedł do wniosku, że Firvulagowie mogą wykrywać rozmowy telepatyczne, nie starał się więc skontaktować z oficerami, by prosić ich o rozkazy. Zachowując spokój posuwał się samotnie przed siebie, kryjąc się w zaułkach Finiah z dala od zasięgu myśli potworów i likwidując wojowników Motłochu z chłodną sprawnością, a jednocześnie unikał ramów i cywilów. Marshak położył już przynajmniej piętnastu nieprzyjaciół oraz dwóch bezobrożowych cywilów, których przyłapał na rabunku broni poległego żołnierza.

Następnie wśliznął się pod długi portyk stanowiący granicę domu rozkoszy. Usłyszawszy charakterystyczne jodłowanie Motłochu, ukrył się za gęstym ozdobnym krzewem i założył na cięciwę sprzężonego łuku jedną z ząbkowanych strzał bojowych.

W tym momencie z wnętrza budynku jego uszu dobiegły niespodziewane odgłosy. Może o pięć metrów od niego rozleciały się na kawałki od uderzenia jakimś ciężkim przedmiotem witraże w oszklonych drzwiach. Rozległy się wrzaski i tupanie. Długie ręce pokryte pierścieniami mocowały się z zablokowanym zamkiem. Inne szarpały pokrzywione odrzwia. Ze swego punktu obserwacji Marshak nie był w stanie wyraźnie ujrzeć uwięzionych wewnątrz, ale ich krzyki przerażenia i rozpaczy dotarły zarówno do jego myśli, jak i uszu, podobnie jak niesamowity świergot tego, co ich ścigało.

— Ratunku! Drzwi się zacięły! A to nadchodzi!

Ratuj nas! Ratujratujratuj nas! RATUJ NAS!

Ogólne, przesycone zniewalaniem wezwanie tańskiego władcy chwyciło jak w kleszcze świadomość Marshaka. Szara obroża zmuszała do posłuszeństwa. Porzuciwszy miejsce ukrycia pobiegł do drzwi. Po ich drugiej stronie, przyciskając się do pogiętej miedzianej kraty dekoracyjnej, tłoczyły się trzy mieszkanki domu rozkoszy i ich wysoki tański klient, którego elegancka fioletowozłota toga zdradzała jego przynależność do Bractwa Jasnosłyszących. Prawdopodobnie nie miał tyle zdolności zniewalania ani psychokinezy, by odepchnąć zjawę unoszącą się w drzwiach wewnętrznych, gotową do ataku.

Firvulag przybrał postać gigantycznej larwy pływaka żółtobrzeżka, wodnego owada z cęgowatymi, ostrymi jak brzytwa szczękami. Bestia miała łeb prawie metrowej szerokości, a jej długie segmentowate ciało, śliskie od jakiejś smrodliwej wydzieliny, jakby wypełniało za nią cały korytarz.

— Tanie niech będę dzięki! — zawołał Tanu. — Szybciej, mój człowieku! Celuj w jego szyję!

Marshak podniósł łuk, zmienił pozycję, by mu nie zasłaniały celu szarpiące się przy drzwiach kobiety, i wypuścił strzałę. Drzewce ze szklanym grotem wbiło się prawie na całą długość między chitynowe płyty pod szczękami potwora. Marshak usłyszał telepatyczne wycie Firvulaga. Nie śpiesząc się wyjął jeszcze dwie strzały i posłał je po jednej w błyszczące pomarańczowe oczy larwy. Owadzi kształt zafalował, stał się przejrzysty… a po tym okropne stworzenie znikło, na podłodze zaś leżał martwy karzeł w czarnej obsydianowej zbroi, z gardłem i oczami przebitymi przez strzały.

Krótkim mieczem żołnierz otworzył uszkodzony zamek. Spazm przyjemności wywołany przez wdzięcznego Tanu zawibrował w jego nerwach biodrowych słodką, dobrze znaną nagrodą. Gdy szlachcic i jego rozczochrane towarzyszki byli już wolni, Marshak zasalutował przyciskając prawą pięść do serca.

— Jestem na twe usługi, Wasza Wysokość.

Ale Tanu dygotał.

— Dokąd możemy pójść? Droga do Pałacu Velteynów jest odcięta! — Jego roztargniony wyraz twarzy wskazywał, że bada okolicę okiem psychiki.

— No, do środka nie możemy wracać — oświadczyła najmniejsza z mieszkanek domu rozkoszy, czarnoskóra kobieta o wspaniałych kształtach i ostrym głosie. — Te cholerne niezdary już stąd odpełzają!

— Och, Lordzie Koliteyr! — zapiszczała ze łzami w oczach blondynka. — Ratuj nas!

— Cisza! — rozkazał Tanu. — Próbuję, by… ale nikt nie odpowiada na moje wezwanie!

Trzecia kobieta, chuda i z bezmyślnym spojrzeniem, w prowokującej sukni na wpół zdartej z kościstych ramion, upadła na posadzkę i wybuchnęła śmiechem.

Koliteyr z trudem chwytał powietrze.

— Dom jest otoczony! Wołam… ale rycerze Lorda Velteyna są w sercu bitwy!… Ha! Napastnicy kulą się ze strachu i cofają przed potęgą ujarzmiania przez rycerstwo Tanów! Dzięki niech będą Bogini, wielu jest potężniejszych niż ja!

Ze środka domu rozkoszy dobiegł głośny, zgrzytliwy łoskot. Dalekie krzyki przybliżyły się. Znowu posypało się tłuczone szkło i rozległy się rytmiczne uderzenia.

— Nadchodzą! Potwory nadchodzą! — Blondynka znów zaczęła histerycznie płakać.

— Żołnierzu, musisz nas poprowadzić… — Tanu zmarszczył brwi i potrząsnął głową, jakby chciał rozjaśnić myśli. — Zaprowadź nas do Śluzy Północnej! Może znajdziemy tam łódź…

Ale było już za późno. Przez ogród, depcząc klomby i pędząc przez krzewy, zbliżał się oddział dwudziestu paru ludzi z Motłochu, prowadzony przez półnagiego ogromnego Indianina.

Ręka Marshaka sięgnęła do kołczanu i zatrzymała się bezwładnie. Większość napastników miała podwójne łuki nie gorsze niż ten, który trzymał w pogotowiu.

— Poddajcie się! — wrzasnął Peopeo Moxmox Burke. — Amnestia dla wszystkich ludzi, którzy oddadzą się dobrowolnie!

— Cofnijcie się! — zawołał jasnosłyszący Tanu. — Ja… ja wam spalę mózgi! Zrobię z was szaleńców!

Wódz Burkę uśmiechnął się, a jego twarz w wojennych barwach była groźniejsza niż jakakolwiek zjawa Firvulagow. Kosmita wiedział, że jego blef nie ma znaczenia. I wiedział też, że dla jego gatunku amnestii nie będzie.

Rozkazawszy Marshakowi, by bronił się do śmierci, Koliteyr spróbował ucieczki. Nim zrobił dwa kroki, zawirował żelazny tomahawk i rozbił mu czaszkę.

Marshak rozluźnił mięśnie. Upuścił łuk i strzałę na kamienną posadzkę i patrzył w tępym milczeniu na zbliżający się Motłoch.

Strategiczne znaczenie kopalni baru wyjaśniono dokładnie Sharn-Mesowi na odprawie Motłochu przed atakiem na Finiah. Wytłumaczono generałowi Firvulagow, że upokorzenie znienawidzonego Wroga jest mniej ważne aniżeli zniszczenie kopalni i jej fachowego personelu. Dla wielkiego planu Madame Guderian kluczowe znaczenie miało to, by dopływ cennego pierwiastka, nieodzownego dla produkcji naszyjników, został przecięty.