Выбрать главу

Czcigodny wojownik wolno pokiwał głową i zwrócił się do Sharna:

— Jak wiesz, Wielki Kapitanie, jest to niezgodne z naszymi Obyczajami. Ale Wróg urągał tradycji przez ponad czterdzieści lat. — Pozostałych pięciu Wielkich przytaknęło mrukliwie. — Modliliśmy się do Bogini o możliwość odzyskania honoru. Powiadam więc… spróbujmy taktyki Motłochu. I niech się stanie wola Bogini.

Długo po północy, kiedy dymy płonącego miasta zasłoniły gwiazdy, a pozostawione bez nadzoru pochodnie dopalały się, Motłoch i Mały Ludek zgromadzili się do generalnego natarcia. Najlepsi z Firvulagow dali rzadki pokaz zbiorowej wirtuozerii iluzjonistów utworzyli zasłonę chaosu, zdolną zmylić jasnosłyszącego Wroga. Tanowie oblężeni w Pałacu Velteynow wiedzieli, że nieprzyjaciel coś szykuje, ale rodzaj ataku pozostawał nieodgadniony.

Sam Lord na Finiah, znów w locie wraz z kilku najbardziej zaufanymi taktykami, przelatywał nieustannie na niskiej wysokości, starając się wniknąć w plan napastników. Ale migotanie metapsychiczne było dostatecznie gęste, by odeprzeć jego jasnowidzenie. Zauważył, że Wróg koncentruje się przed główną bramą jego pałacu. Nie będzie więc manewrów mylących, nie będzie wielokierunkowego szturmu na szereg wejść, to oczywiste. Z typową dla Firvulagow jednokierunkowością myślenia Sharn, jak widać, stawiał wszystko na jedną kartę zmasowanego frontalnego ataku.

Velteyn wysłał na modłę intymną telepatyczny rozkaz do każdego z osobna dowodzącego rycerza, oni zaś z kolei przekazali słowa Lorda swym podwładnym:

— Na dziedziniec zewnętrzny! Niech cała szlachetna drużyna bojowa Tanów, wszyscy nasi adoptowani krewniacy ze złotymi i srebrnymi naszyjnikami, wszyscy lojalni i dzielni szarzy żołnierze słuchają! Wrogowie gromadzą się do ostatecznego uderzenia. Zniszczmy ich ciała i dusze! Na barditol Naprzód, bojownicy Wielobarwnego Kraju!

Płonące uniesieniem bojowym rycerstwo Tanów przypuściło zmasowaną szarżę na niewyraźne, stłoczone grupy nacierającego Wroga. W ostatniej sekundzie przed zetknięciem się z nim zasłona chaosu znikła; ukazały się morderczo najeżone dzidy, wiele z nich żelaznych. Mając swe bronie mentalne prawie zneutralizowane przez Firvulagow, Tanowie ujęli kawaleryjskie lance z proporczykami i zaczęli harcować na wierzchowcach dookoła groźnego jeża, gotowi na przyjęcie spodziewanego deszczu rzucanych oszczepów. I w ten sposób nowy podstęp taktyczny zupełnie ich zaskoczył.

Velteyn ze swego punktu obserwacyjnego w powietrzu śledził w osłupieniu początkowe minuty rzezi, po czym zanurkował na swym chaliku i zaczął bombardować nieprzyjaciela całym zapasem psychoenergii, jaką posiadał. Myślą i głosem próbował skupić rozbite szeregi:

— Zsiądźcie ze zwierząt! Niech wszyscy walczą pieszo! Kreatorzy i psychokinetycy, stwórzcie tarcze dla waszych towarzyszy! Zniewalacze zmuście wszystkich szarych i srebrnych, by nie ustępowali! Strzeżcie się krwawego metalu!

Ogromny dziedziniec i przylegające doń tereny pałacowe pokrywało teraz kłębowisko ciał. Ciemnoczerwone błyskawice pojawiały się w miejscach, gdzie załamywały się w zderzeniu osłony myślowe Tanów i Firvulagow. Tam przeciwnicy mogli już walczyć wręcz, a perfidny Motłoch przy każdej okazji uderzał żelazem. Najdrobniejsze ukłucie oznaczało śmierć dla Tanu. Oczywiście ludzie w złotych obręczach mogli być nim ranieni, ale nie śmiertelnie zatruci. Velteynowi serce rosło na widok męstwa przybranych braci. Wielu z nich chwytało żelazną broń i obracało ją przeciw Firvulagom.

Niestety, nie tak było z szarymi i srebrnymi. Dyscyplina narzucana przez obroże znikała w miarę spadku zniewolenia płynącego od oblężonych tańskich władców. Niższym stopniami ludzkimi rekrutom odbierał serce demoralizujący widok tańskich rycerzy padających od żelaza. Firvulagowie i Motłoch korzystali z tej okazji i dziesiątkowali ogarnięte zwątpieniem szeregi.

Przez trzy godziny Velteyn unosił się nad polem walki, widoczny tylko dla własnych oddziałów, dowodząc ostatnią linią obrony Miasta Świateł. Gdybyż mogli tylko utrzymać się do świtu, do rozpoczęcia Rozejmu! Ale gdy niebo nad masywem Czarnego Lasu naczęło blednąc, dwa potężne oddziały Wroga z Biesem Czwórkłowym i Nukalaveem na czele uderzyły całą siłą i dosięgły bramy pałacu.

— Cofnąć się! — krzyknął Velteyn. — Stójcie i brońcie wejścia!

Rycerze w kosztownych zbrojach robili, co było w ich mocy, ale zbierali straszliwe żniwo śmierci wśród karłów i ludzi kładzionych pokotem ciosami płonących dwuręcznych mieczy. Wcześniej czy później stalowy grot trafiał w nie osłonięte miejsce w pachwinie, pod pachą czy pod kolanem i następny mężny wojownik znajdował spoczynek w pokoju Tany.

Velteyna ogarnął przemożny smutek i wściekłość. Jęknął głośno. Obrona drzwi pałacu załamywała się. Nie pozostawało do zrobienia nic poza ewakuacją przez dach nie biorących udziału w walce przy pomocy małego człowieczka o smutnym spojrzeniu, adepta PK, Sullivana-Tonna. Dzięki Tanie we dwóch będą mogli uratować większość z siedmiuset uwięzionych w pałacu tańskich cywilów w czasie, kiedy rycerstwo będzie opóźniać posuwanie się napastniczej hordy przez korytarze fortecy.

Gdybyż tylko mógł umrzeć wraz z nimi! Ale takie wyzwolenie było zabronione upokorzonemu Lordowi na Finiah. Miał żyć i miał się wytłumaczyć przed Królem.

Peopeo Moxmox Burke oparł się o parapet dachu Pałacu Velteynow i poddał się ogarniającej go reakcji zmęczenia. Gert, Hansi i paru innych z Motłochu przeczesywali krzaki ogrodu na dachu i stojący tam ozdobny pawilon mieszkalny w poszukiwaniu ukrytych Tanów. Ale znaleźli tylko porzucone bagaże uciekinierów: sakiewki, z których wysypywała się biżuteria, ciężkie haftowane płaszcze i fantastyczne nakrycia głowy, potłuczone flakony wonności, pojedynczą rubinowo-szklaną rękawicę.

— Ani śladu po nich, Wodzu — zameldował Hansi. — Ganz ausgeflogen. Wyfrunęli z klatki.

— To wracaj na dół — rozkazał Burkę. — Sprawdź, czy przeszukano wszystkie pokoje… a także wieże. Jeśli zobaczysz Uwego lub Czarnego Denny, przyślij ich do mnie. Musimy skoordynować plądrowanie.

— Zgadza się, Wodzu.

Ludzie pobiegli na dół szerokimi marmurowymi schodami.

Burkę podwinął nogawicę skórzanych spodni i zaczął masować spuchnięte miejsce wokół blizny. Gdy minęło znieczulenie spowodowane zapałem bojowym, noga zaczęła go boleć jak diabli. Do tego miał na plecach długą ranę ciętą, a ponadto około pięćdziesięciu siniaków i otarć, które też zaczęły dawać o sobie znać. Ale biorąc to wszystko pod uwagę, czuł się całkiem nieźle. Dobrze by było, gdyby to dotyczyło i reszty armii Motłochu.

Któryś z ewakuowanych uciekinierów porzucił kosz z winem i bułkami. Wódz z westchnieniem wziął się za jedzenie i picie. Na ulicach wokół pałacu Firvulagowie zbierali swych rannych i zabitych i formowali długie procesje idące ku śluzom Renu. Na rzece kołyszące się światełka wyznaczały miejsca, gdzie już przed świtem zaczęto przygotowywać do odwrotu małe stateczki. Tu i tam wśród dymiących ruin uparcie lojalni wobec Tanów ludzie kontynuowali daremny opór. Madame Guderian uprzedziła Burkego, że może się okazać, iż mieszkańcy Finiah wcale nie będą wdzięczni za wyzwolenie. Jak zwykle miała rację. Nadchodzą ciekawe czasy, niech to diabli porwą.

Westchnąwszy raz jeszcze, Burkę dopił wino, przeciągnął się, by rozprostować sztywniejące mięśnie, po czym podniósł porzucony przez któregoś z Tanów szal i wytarł nim sobie ciało pomalowane na czas wojny.